– Pewnie bym, cholera, i tak wszystko stracił. Hazardzista, który nie umie znaleźć dla siebie usprawiedliwienia, przestaje być hazardzistą.
– Mówisz jak pisarz – powiedziałem.
– Gdybym jeszcze umiał pisać jak pisarz, napisałbym za ciebie len scenariusz.
– Dziękuję.
– Ile ci płaci? – Wykonałem w powietrzu nieokreślony gest, który miał zastąpić odpowiedź.
– Napiszę za ciebie i weźmiemy pół na pół, dobra?
– Dobra.
– Nic z tego – oświadczył Jon – od razu poznam różnicę.
– W porządku – zgodził się François – niech wobec tego całość napisze Tab Jones swoim sztucznym fiutem.
Pomysł przypadł nam do gustu. Wznieśliśmy zbiorowy toast. Zaczynała się dobra noc.
5
Siedziałem oparty o bar u Musso. Sara wyszła do damskiej toalety. U Musso lubiłem sam bar jako bar, natomiast nie lubiłem sali, w której się znajdował. Mówiło się o niej: „Nowa Sala”. Osobiście wolałem jadać w „Starej Sali” po drugiej stronie, gdzie było ciemniej i ciszej. Za dawnych czasów robiłem tak, że siadałem w Starej Sali i udawałem, że będę jeść. Cały czas studiowałem menu, mówiłem: „Jeszcze nie” i zamawiałem kolejne drinki. Panie, które ciągałem ze sobą, nie zawsze cieszyły się najlepszą reputacją. W trakcie popijawy dochodziło niekiedy do głośnych awantur, połączonych z rzucaniem szkłem i obelgami przeplatanymi żądaniami kolejnych drinków. Zwykle dawałem moim paniom na taksówkę i kazałem im zabierać się w diabły, po czym wracałem pić samotnie. Wątpię, czy którakolwiek z tych kobiet pieniędzy na taksówkę użyła na taksówkę. U Musso jedno było naprawdę fajne – kiedy po takiej chryi wracałem do stolika, zawsze witano mnie ciepłymi uśmiechami. Dziwne, nie?
Wracając do rzeczy. Siedziałem oparty o bar. Nowa Sala była pełna po brzegi, głównie z powodu turystów. Paplali, rozglądali Nie na boki i wydzielali częstotliwości, od których wszystko wokół więdło. Ktoś położył mi rękę na ramieniu.
– Co u ciebie, Chinaski?
Obejrzałem się za siebie. Miałem straszne kłopoty z zapamiętywaniem ludzi. Mogłem spędzić z tobą wieczór i nie poznać cię nazajutrz rano. Własnej matki bym nie poznał, gdyby wyszła z grobu.
– W porządku – odpowiedziałem. – Postawić ci drinka?
– Dziękuję, nie. Nie znamy się jeszcze. Jestem Harold Pheasant.
– Naprawdę? Jon napomknął mi, że pan…
– Zgadza się, zamierzam sfinansować pański scenariusz. Czytałem pańskie utwory. Ma pan niezwykłe wyczucie dialogu. Czyniłem pańskie utwory: szalenie filmatyczne!
– Na pewno nie chce pan drinka?
– Nie. Muszę wracać do stolika.
– Rozumiem. Czym się pan aktualnie zajmuje, Pheasant?
– Skończyliśmy realizację filmu o życiu Macka Derouaca.
– Naprawdę? Jak się będzie nazywał?
– Pieśń serca.
Pociągnąłem z kieliszka.
– Zaraz, zaraz… chwileczkę… Pan chyba żartuje! Nie nazwie pan przecież filmu Pieśń serca!
– Właśnie taki będzie miał tytuł.
Uśmiechnął się.
– Robi mnie pan w konia, Pheasant. Rany boskie, Pieśń serca! To dopiero numer!
– Nie – zaprzeczył. – Mówię poważnie.
Odwrócił się gwałtownie i odszedł.
Na to właśnie wróciła Sara.
– Z czego się śmiejesz? – Popatrzyła na mnie.
– Najpierw zamówię ci drinka, potem ci powiem.
Zawołałem barmana i sobie też kazałem przynieść jednego.
– Zgadnij, kogo widziałam w Starej Sali? – spytała.
– Kogo?
– Jonathana Wintersa.
– Coś takiego. Zgadnij, z kim rozmawiałem, kiedy ciebie nie było.
– Z jedną z twoich dawnych kurew.
– Gorzej.
– Co może być gorszego?
– Rozmawiałem z Haroldem Pheasantem.
– Producentem?
– Tak, siedzi przy stoliku w rogu.
– Aha, widzę go.
– Proszę, nie patrz się, tam. Nie rób żadnych gestów. Pij jak gdyby nic.
– Co ci jest, u diabła?
– Widzisz, on chce nakręcić scenariusz, którego ja nie napisałem.
– Wiem.
– Jak cię nie było, przyszedł ze mną porozmawiać.
– Mówiłeś już.
– Nie chciał nawet drinka.
– Dlatego musiałeś wszystko spieprzyć i sam nie jesteś nawet pijany.
– Zaczekaj. On chciał rozmawiać o filmie, który właśnie skończył.
– No to w jaki sposób wszystko spieprzyłeś?
– Niczego nie spieprzyłem. To on wszystko spieprzył.
– Akurat, Mów, jak było.
Popatrzyłem w lustro. Podobam się sobie, ale nie w lustrze. Wcale tak nie wyglądam. Dopiłem drinka.
– Dopij drinka rozkazałem.
Dopiła.
– Mów, jak było.
– Drugi raz mówisz: mów, jak było.
– Masz nadzwyczajną pamięć, chociaż nie jesteś nawet pijany.
Skinąłem znowu na barmana.
– No więc Pheasant tu przylazł i opowiadał o filmie, który właśnie zrobił. O pisarzu, co nie umiał pisać, ale zdobył sławę, bo wyglądał jak kowboj z rodeo.
– Który to?
– Mack Derouac.
– I to cię tak wkurzyło?
– Nie, nie to. Wszystko było dobrze, dopóki nie zdradził mi tytułu filmu.
– Mianowicie?
– Zlituj się, właśnie próbuję wymazać ten tytuł z pamięci. Jest wręcz kretyński.
– Ale powiedz…
– No dobra…
Ciągle miałem przed sobą to lustro.
– Powiedz, powiedz, powiedz…
– No dobra. Kudłaty Rój.
– Podoba mi się.
– A mi wcale. Powiedziałem mu to i się zmył. Straciliśmy jedynego sponsora.
– Powinieneś podejść i go przeprosić.
– Mowy nie ma. Co za koszmarny tytuł!
– Po prostu chciałbyś, żeby jego film był o tobie.
– Świetny pomysł! Napiszę scenariusz o sobie!
– Masz już tytuł?
– Ta – ak: Kudłaty Ryj.
– Chodźmy stąd.
Tak też zrobiliśmy.
6
Z Pinchotem byliśmy umówieni w hallu Beverly Hills Chershire o 2 po południu, znakiem czego miał mi przepaść dzień na torze wyścigowym. Byłem trochę zły, ale Jon się uparł. Miał tam być pewien facet, który posiadł umiejętność zdobywania funduszy na produkcję filmów. Ten gość, niejaki Jean – Paul Sanrah, podobno nie miał żadnej własnej forsy, a mimo to zawsze potrafił ja skołować. Mówiono o nim, że gdyby obtargał laskę pomnikowi w parku, z genitaliów poleciałyby pieniądze. Bardzo dobrze. Apartament 530. Prawdę mówiąc, miałem ochotę dać nogę.
W apartamencie 530 mieliśmy też zastać Jon – Luc Modarda, francuskiego reżysera filmowego. Moje utwory, twierdził Pinchot, szalenie podobają się Modardowi. Bardzo dobrze.
Droga Sara towarzyszyła mi na wypadek, gdybym nie mógł potem trafić do domu. Dodatkowo podejrzewała, że w apartamencie 530 może się roić od błyskających obnażonymi pępkami starletek.
Dotarliśmy na miejsce. Jon siedział w hallu, w wielkim skórzanym fotelu, wypatrując szaleńców i świrów. Na nasz widok wstał, wypinając pierś, Jon to kawał chłopa, ale lubi się wydawać jeszcze większy.
Wymieniliśmy słowa powitania i poszliśmy za Pinchotem do windy.
– Jak ci idzie scenariusz?
– Nabiera wstępnych kształtów.
– O czym będzie?
– O pijakach. O całej masie pijaków.
Drzwi windy rozsunęły się. W środku było bardzo przyjemnie. Wszystko obite puszystą zieloną tkaniną.
Jak się lepiej wpatrzyło w tę zieleń, to wychodziło na to, że roi się tam od pawi. Pawie na ścianach i pawie na suficie.
– Klasa – pochwaliłem.
– Za dużo tego – powiedziała Sara.
Winda zatrzymała się na 5. Wysiedliśmy. Dywan leż był puszysty i zielony i również roił się od pawi. Deptaliśmy po pawiach. Wreszcie dotarliśmy do apartament u 530. Prowadziły do niego ciężkie czarne odrzwia, o wiele większe od zwyczajnych drzwi, kto wie, czy nie 2 razy większe. Wyglądały jak brama zamkowa.
Jon zastukał zieloną kołatką w kształcie głowy Balzaca.