– Jon, podejrzewam, że wszyscy aktorzy są wrażliwsi od pisarzy i reżyserów.
– Wrażliwsi? No cóż, można to tak nazwać.
– Jak się miewa Francine?
– Bardzo dobrze. Bardzo dobrze. Odzywa się do wszystkich. Obnosi letnie kreacje. Wyraża się dobrze o każdym z nas. Wie, że zrobiła comeback w wielkim stylu. Zdaje sobie sprawę, że jest ostatnią z wielkich gwiazd. Nosi się jak bóstwo. Jest na co popatrzeć.
– Taa… Jak się miewa Friedman?
– Och, Friedman jest wspaniały! Wszędzie go pełno, gada, poci się, wymachuje łapami, a jednocześnie wszyscy boją się jego energii i determinacji. Friedman spędza im sen z powiek, namawiają się na niego przy kielichu. Gdyby mogli, daliby mu w dupę tak, żeby się przekręcił.
– Marne ich szanse. Coś jeszcze?
– Nie, tylko Jack. Nie wiadomo, jak go wyciągnąć z numeru. Wymusiliśmy na nim wreszcie zgodę na udział w jednym z najpopularniejszych programów telewizyjnych we Francji. Zgodził się, po czym się nie stawił.
– No to po co w ogóle jechał do Cannes?
– Żebym ja to wiedział…
Czas płynął, jak to czas ma w zwyczaju. Tor znajdował się tam gdzie zawsze. Co jeszcze? Wziąłem się za lekturę Jamesa Thurbera. W porywach potrafi być szalenie zabawny. Wielka szkoda, że oglądał świat okiem członka wyższej klasy średniej. Byłby z niego kawał zajebistego sztygara.
Wystukałem też garstkę wierszy. Wierzcie mi, poezja ma swoje zalety. Poezja chroni przed totalnym szaleństwem.
Tak.
A zarazem nie. Bo okazało się, że film nie zdobył w Cannes żadnej nagrody.
A zatem Sara zaczęła sadzić nowe kwiaty i warzywa w naszym ogrodzie.
A naszych 5 kotów nie spuszczało z nas swoich pięknych ślepi.
43
Po Cannes ciągle było jeszcze coś do roboty w montażowni. Pinchot ostro się zwijał.
Miałem w filmie niewielką rólkę. W jednej ze scen grałem stałego bywalca baru. Scenka była krótka. Mogła być dłuższa, ale większość materiału została wycięta. Pozwólcie, że wyjaśnię dlaczego. W scenie siedzę z dwoma innymi facetami, jesteśmy razem w barze, to znaczy razem, ale każdy z osobna. To jest scena, w której Jack po raz pierwszy spotyka Francine. Nasza trzyosobowa załoga miała za zadanie siedzieć zwyczajnie, jak to załoga, kiedy jednak kamera spoczęła na nas, nie mogłem się pohamować. Pociągnąłem łyk piwa, popłukałem usta i z odległości co najmniej 15 centymetrów strzyknąłem piwem z powrotem do butelki. Wyszło bezbłędnie. Nie uroniłem ani kropli. Pojęcia nie mam, co mnie naszło. Nigdy przedtem nie robiłem takich numerów. Niestety, ten epizod skończył na podłodze montażowni.
– Słuchaj, Jon, czemu nie wkleisz z powrotem tego ujęcia? – zagadnąłem.
– Nie mogę. Wszyscy by pytali: „Kim jest, kurczę, ten facet?”
Statyści nie mają prawa do improwizacji.
W końcu jednak nadszedł dzień, kiedy przy filmie nie było już nic do roboty. Ustalono datę rozpowszechniania.
Któregoś wieczora, na tydzień przed premierą, Jon wpadł do nas. Usiedliśmy we troje.
– To co, napiszesz dla nas nowy scenariusz? Jak tylko dasz znać, będę gotów.
– Nie, Jon. Boję się Hollywood i tyle. Mam nadzieję, że tylko tyle.
– Co będziesz teraz pisał?
– Chyba powieść.
– O czym?
– Nigdy się o tym nie mówi na początku.
– Dlaczego?
– Bo to spuszcza powietrze z kół.
– Hank wiecznie kontroluje ciśnienie – dorzuciła Sara. – Nosi przy sobie mały czujniczek, którym bada swoje powieści.
– Sara nie kłamie… Słuchaj, Jon, czy odbędzie się premiera?
– Premiera? Nie, dlaczego?
– Nie będzie premiery? zdumiała się Sara. Nie wygłupiaj się!
– Jon – oświadczyłem – żądam premiery!
– Ty żądasz premiery? Nie wierzę! Po co?
– Po co? Dla jaj. Dla zabawy. Chcę zajechać białą, długą na kilometr limuzyną z szoferem, pełnym barkiem wina w najlepszym gatunku, kolorowym telewizorem, telefonem i zapasem cygar…
– Znakomity pomysł – poparła mnie Sara. – Francine na pewno będzie zachwycona.
– Dobra – obiecał Jon – zobaczę, co się da zrobić.
– Powiedz Friedmanowi, że to mu zrobi reklamę – poradziła Sara. – Powiedz, że mu wzrośnie dochód brutto.
– Będę nad tym pracował…
– I nie zapomnij o białej kilometrowej limuzynie – przypomniałem mu.
Jakimś cudem Jon dopiął swego. Nadszedł wieczór premiery. Sara szykowała się właśnie na górze, kiedy u wylotu podjazdu stanęła biała długaśna limuzyna. Okoliczne dzieciaki zdążyły ją już wypatrzyć; gromadziły się teraz na podwórku sąsiadów. Wyszedłem przed dom i skinąłem na szofera, żeby podjechał pod same drzwi.
– Hank, czy ty jesteś sławny? – zapytał jeden z dzieciaków.
– Sławny? O, tak, tak…
– Hank, możemy z tobą jechać?
– Nie będzie się wam podobało.
– Zobaczysz, że się nam spodoba.
Szofer zgasił silnik i wysiadł.
Uścisnęliśmy sobie dłonie.
– Jestem Frank – przedstawił się.
– A ja Hank.
– Pan jest tym pisarzem?
– Tak. Czytałeś coś z moich rzeczy?
– Nie.
– No cóż, ja też nie widziałem, jak prowadzisz samochód.
– Myli się pan. Przed chwilą pan widział, jak podjeżdżam pod dom.
– Coś takiego! Masz rację. Moja żona jeszcze się ubiera. Za, chwilkę będzie gotowa.
– Co pan pisze, proszę pana?
– Nie rozumiem. O co pytasz?
– Właśnie o to, proszę pana. Co pan pisze?
Koleś zaczął mnie trochę wpierniczać. Nie byłem przyzwyczajony do szoferów.
– Tego, no, piszę wiersze, opowiadania, powieści…
– No i napisał pan scenariusz, proszę pana.
– A, racja. Tak.
– O czym pan pisze, proszę pana?
– O czym?
– Tak, o czym?
– Eee, he, he, piszę o życiu, rozumiesz. Prosto z życia, rozumiesz?
– Moja mama mówi, że wypisuje pan same świństwa - oświadczyło jedno z dzieci, wystawiając głowę nad ogrodzeniem.
Szofer spojrzał na mnie spod oka.
– Proszę powiedzieć żonie, że czeka nas długa jazda. Nie wolno się nam spóźnić.
– Kto tak powiedział?
– Pan Friedman.
Wszedłem do domu.
– Sara, pospiesz się, limuzyna czeka… – wrzasnąłem.
– Przyjechał za wcześnie…
– Wiem, ale jest piątek wieczór i czeka nas długa droga.
– Zaraz schodzę. Nie denerwuj się. Zdążymy.
Otwarłem puszkę z piwem i włączyłem telewizor. Na kanale ESPN transmitowano turniej bokserski. Trzeba przyznać, że grzmocili się na potęgę. Zawodnicy mieli teraz lepszą kondycję niż w latach mojej młodości. Podziwiałem impet, z jakim walczyli, nie tracąc w ogóle sił. Mieli za sobą miesiące morderczych biegów i treningów halowych. A przed samym występem jeszcze ze dwa, trzy dni intensywnych ćwiczeń. Kondycja miała decydujące znaczenie. Talent i odwaga, niezbędne w boksie, bez kondycji nie liczyły się wcale.
Lubiłem oglądać boks. Przypominał mi trochę pisarstwo. Wymagał tych samych cech – talentu, kondycji i odwagi. Tyle że kondycja w pisarstwie była duchowa, umysłowa. Nigdy się nie jest pisarzem. Pisarzem trzeba zostać za każdym razem, kiedy człowiek siada do maszyny. A jak się już usiadło, to przestaje być takie trudne. Czasami największa trudność polega na znalezieniu odpowiedniego krzesła i na tym, żeby do niego dobrnąć. Kiedy indziej nie sposób na nim wysiedzieć. Różne rzeczy, jak to śmiertelnikowi, stają ci na drodze: drobne trudności, poważne trudności, nieustanne łomoty, trzaskanie drzwiami. Kondycja jest niezbędna, żeby się nie dać temu wszystkiemu, co usiłuje nas wykończyć. Doszedłem do tego wniosku obserwując bokserów, konie oraz dżokejów, którzy nie chcieli się poddać mimo pecha, upadku z siodła czy innych przykrych niespodzianek. Pisałem o życiu, he, he. Jednak mój podziw budził przede wszystkim heroizm, z jakim niektórzy przeżywali swoje życie. Ten podziw był motorem mojej twórczości.