Выбрать главу

Na schodach pojawiła się Sara. Wyglądała jak bóstwo.

– Możemy iść.

Wyłączyłem telewizor. Wyszliśmy z domu. Przedstawiłem Sarze szofera.

– Sara! Sara! Sara! – rozwrzeszczały się dzieciaki. Dzieciaki lubiły Sarę.

– Weźmiesz nas z sobą, Sara?

– Musicie najpierw zapytać swoich mam – roześmiała się.

Mam? Czy nikt nigdy nie pyta ojców o zgodę?

Szofer pomógł nam wsiąść na tylne siedzenie. Limuzyna powoli ruszyła spod domu. Dzieciaki leciały za nami wzdłuż płotu. Niedługo umrę, psiakość, i przyjdzie dzień, kiedy połowa tych dzieciaków zasiądzie przy komputerach i zacznie płodzić jakieś żałosne wypociny.

Zjeżdżaliśmy po stromym stoku wzgórza. Odkorkowałem pierwszą butelkę wina. Napełniłem dwa kieliszki po brzegi.

– W twoje rączki perswaduję – zwróciłem się do Sary, trącając się z nią kieliszkiem.

– A ja w twoje – nie pozostała dłużna.

Włączyłem telewizor. Nie miał kanału sportowego, więc go wyłączyłem.

– Wiesz, jak tam dojechać? – spytała Sara szofera.

– O, tak…

Odwróciła się do mnie.

– Czy przyszło ci kiedyś do głowy, że będziesz jechał limuzyną na premierę filmu, do którego napisałeś scenariusz?

– Nigdy. Cieszę się, że zdecydowałem się rozstać z moją ławką w parku.

– Lubię limuzyny. Fajnie jeżdżą, nie uważasz?

– Nie jeżdżą, tylko szybują. Diabelski szybowiec. Unosi nas do piekieł. Pozwól, że ci doleję.

– Świetne winko…

– O, tak…

Podjechaliśmy na północ Autostradą Portową, potem przerzuciliśmy się na Autostradę San Diego. W dalszym ciągu jechaliśmy na północ. Nienawidzę Autostrady San Diego, wiecznie panuje na niej tłok. Dotarło do mnie, że zaczyna lekko kropić.

– Zaczyna padać – stwierdziłem. – Jesteśmy ugotowani. – Wiadomo było, że wszystkie samochody staną. Kalifornijscy kierowcy nie umieją prowadzić w deszczu. Raz jadą za szybko, raz za wolno. Zwykle jadą za wolno.

– Spóźnimy się – powiedziała Sara.

– Chyba masz słuszność, dziecinko…

Zaczęło lać na całego. Kierowców na autostradzie ogarnęła panika. Bezdusznymi oczkami łypali zza przytykających wycieraczek. Kiedyś miałem starego gruchota, który nie miał wycieraczek w ogóle. Chcecie wiedzieć, jak wygląda jazda w warunkach polowych? Chętnie zaspokoję waszą ciekawość. W deszczowe dni woziłem ze sobą przekrojony ziemniak. Zatrzymywałem samochód, wycierałem przednią szybę ziemniakiem i jechałem dalej. Trzeba to było robić umiejętnie, stosując bardzo lekki nacisk.

Tymczasem kierowcy na Autostradzie San Diego zachowywali się w swoich samochodach, jakby ich kładziono na marach. W strugach deszczu wyczuwało się ich panikę. Głupią panikę. Bezużyteczną panikę. Panikę zmarnotrawioną. Panikę powinno się wykorzystywać przeciwko czemuś. Oszczędzać na chwilę, kiedy zdarzy się coś naprawdę przerażającego.

– Cóż, kochanie, mamy pełno wina.

Dolałem jeszcze trochę.

Tu muszę oddać sprawiedliwość szoferowi. Był prawdziwym zawodowcem – W niepojęty sposób potrafił przewidzieć, który pas zwolni, a który wkrótce ruszy, i prześlizgiwał się zgrabnie limuzyną, optymalnie wykorzystując strumień samochodów. Byłem bliski przebaczenia mu, że nie należy do grona moich czytelników. Uwielbiałem profesjonalistów, którzy potrafią robić to, co należy do ich obowiązków, a tacy trafiają się nieczęsto. Istnieją natomiast całe zastępy kiepskich zawodowców: lekarzy, adwokatów, prezydentów, hydraulików, piłkarzy, dentystów, policjantów, lotników itp.

– Chyba zdążymy – powiedziałem do kierowcy.

– Być może – zgodził się.

– Kto jest twoim ulubionym pisarzem? – spytałem.

– Szekspir.

– Wybaczę ci to, jeśli zdążymy.

– Jeśli zdążymy, sam sobie przebaczę.

– Nie dało się dyskutować ze starym maleńkim. Co słowo zbijał człowieku z pantałyku.

Popijaliśmy więc winko z Sarą.

W końcu jednak dojechaliśmy. Szofer zatrzymał wóz i otworzył drzwi. Wysiedliśmy.

Znajdowaliśmy się u wlotu do wielkiego pasażu handlowego. Kino było położone gdzieś w głębi.

– Dzięki, Frank – zwróciłem się do szofera.

– Bardzo proszę. Pojadę zaparkować samochód. Znajdę was po filmie.

– Jakim cudem?

– Znajdę was.

I już siedział za kierownicą. Biała długaśna limuzyna rozpłynęła się w ruchu ulicznym. Deszcz nie ustawał.

Odwróciłem się i zobaczyłem 4 czy 5 mężczyzn, którzy czekali na nas z parasolami. Staliśmy w nie osłoniętej części pasażu, gdzie momentami zacinał deszcz. Mężczyźni rzucili się z parasolami w naszą stronę, wstrząśnięci na samą myśl, że kropla mogłaby nam spaść na głowę.

– Ale komedia! – zaśmiałem się.

– Tylko tak dalej – roześmiała się Sara.

Obie strony rzuciły się sobie na spotkanie. Wspólnie zagłębiliśmy się w pasaż. Błysnęły flesze. Wiekopomna chwila. Ławkę w parku miałem już za sobą.

44

– Cholera jasna, zostawiliśmy nasze wino w samochodzie. Na film będziemy potrzebować paru butelek – zwierzyłem się jednemu z facetów w drodze.

– Przyniosę panu, panie Chinaski – powiedział. Pojęcia nie mam, kim był. Odłączył się od grupy.

– I nie zapomnij korkociąga! – krzyknąłem za nim.

Zanurzyliśmy się w pasaż. Po lewej, w pewnej odległości od nas, błysnęły flesze. Po chwili zobaczyłem Francine Bowers. Pozowała do zdjęć, przybierając kolejne pozy i wyrazy twarzy. Nosiła się po królewsku. Pierwsza wśród ostatnich.

Faceci prowadzili nas dalej. Natknęliśmy się na kamerę telewizyjną. Kolejne flesze. Rozpoznałem jedną z dziennikarek programu rozrywkowego.

– Henry Chinaski – zawołała.

– Witam panią – ukłoniłem się i zanim zdążyła mi zadać jakiekolwiek pytanie, oświadczyłem: – Mamy kłopot. Zostawiliśmy wino w limuzynie. Pewnie w tej chwili obciąga je nasz szofer. Koniecznie musimy mieć jakieś wino.

– Czy jako scenarzysta jest pan zadowolony z filmu?

– Reżyser nie napotkał najmniejszych trudności w pracy z dwójką wymagających czołowych aktorów. W filmie wykorzystaliśmy autentyczną załogę baru. Nikogo z nich nie było stać, żeby dzisiaj tu dotrzeć. Zdjęcia są znakomite, a scenariusz uczciwie napisany.

– Czy film to historia pańskiego życia?

– Parę dni wyjętych z dziesięcioletniego okresu…

– Dziękujemy panu za rozmowę, panie Chinaski…

– Było mi miło…

Pojawił się Jon Pinchot.

– Cześć, Sara, cześć, Hank… Chodźcie za mną…

Podeszliśmy do niewielkiej grupki uzbrojonej w magnetofony kasetowe. Błysnęło parę fleszy. Nie wiedziałem, kim są ci ludzie. Zaczęli zadawać pytania.

– Czy sądzi pan, że picie zasługuje na hymny pochwalne?

– Nie bardziej niż każda inna rzecz pod słońcem.

– Czy pana zdaniem picie jest chorobą?

– Oddychanie jest chorobą.

– Pijacy nie budzą w panu wstrętu?

– Większość tak. Podobnie jak większość abstynentów.

– Kogo może zainteresować życie pijaka?

– Drugiego pijaka.

– Czy sądzi pan, że społeczeństwo akceptuje nałogowych alkoholików?

– O ile są z Beverly Hills, tak. Tych z marginesu, nie.

– Czy „zaprzedał się pan Hollywood?”

– Nie sądzę.

– Dlaczego napisał pan ten scenariusz?

– Kiedy piszę, nigdy nie zastanawiam się dlaczego.

– Kto jest pańskim ulubionym aktorem?

– Nikt.

– Aktorką?

– Też nikt.

Jon Pinchot pociągnął mnie za rękaw.

– Chodźmy lepiej. Zaraz się zacznie.

Ruszyliśmy za nim z Sarą, przyspieszając kroku. Doszliśmy do kina. Wyglądało na to, że wszyscy są już w środku.

– ZACZEKAJCIE! – rozległ się nagle głos za naszymi plecami.

Gonił nas facet, który poszedł po wino. Niósł wielką papierową torbę, którą wcisnął mi w objęcia.