Выбрать главу

– Jest pan najwspanialszym człowiekiem na świecie! – rozczuliłem się.

Odwrócił się i odbiegł bez słowa.

– Kto to był? – spytałem Jona. – Jakiś pracownik Firepower?

– Nie wiem.

– Chodźcie już do środka – niecierpliwiła się Sara.

Jon wprowadził nas do foyer kina. Drzwi na salę były już zamknięte. Jon pchnął je i poprowadził nas w ciemnościach przejściem między rzędami. Film już się zaczął.

– Nie mogli na nas, kurczę, zaczekać? – zdenerwowałem się. – W końcu to my napisaliśmy scenariusz!

– Chodźcie za mną – powiedział Jon. – Zająłem dla was dwa miejsca.

Poprowadził nas do pierwszego rzędu w bocznym sektorze. Dwa wolne fotele znajdowały się pod samą ścianą.

– Zobaczymy się po filmie – pożegnał nas.

W naszym sektorze siedziały dwie dziewczyny.

– Co my tutaj w ogóle robimy? Nie cierpię Henry'ego Chinaskiego. Jako człowiek wzbudza we mnie odrazę!

W ciemnościach wygrzebałem butelkę i korkociąg. Ekran rozjaśnił się.

– Henry Chinaski to stary obleśny dziadyga, który nienawidzi kobiet i dzieci – ciągnęła dziewczyna. Nie wiem, co takiego ludzie w nim widzą!

Druga dziewczyna dojrzała mnie w blasku ekranu. Dźgnęła koleżankę łokciem pod żebro.

– Cśśś… to chyba on!

Odkorkowałem jedną butelkę dla siebie i jedną dla Sary. Unieśliśmy nasze butelki do góry.

– Powinnam tym cipom dać po mordzie – oświadczyła Sara.

– Nie trzeba – uspokoiłem ją. – Moje zarobki w połowie zawdzięczam wrogom. Ich nienawiść jest tak silna, że zamienia się w nieuświadomioną miłość.

Oglądaliśmy film z okropnego miejsca. Z naszych foteli sylwetki ludzkie wydawały się długie, chude i powyciągane, ale najgorsze z wszystkiego były głowy, ogromne i bezkształtne, za to prawie zupełnie pozbawione oczu, ust i podbródków. Dźwięk też był za głośny, w dodatku fatalnie zniekształcony.

Dialog brzmiał mniej więcej tak:

– HUUU ŁUU. ŁUDŁAFTA KRISTOL, JO TO JO… Premiera mojego pierwszego i jedynego filmu, a ja nie mogę zrozumieć ani słowa!

Dowiedziałem się później, że zaraz obok było drugie kino. Nasz film leciał o tej samej porze i połowa krzeseł była wolna.

– Jon chyba nie najlepiej to wymyślił – stwierdziła Sara nieśmiało.

– Nie szkodzi, kiedyś obejrzymy sobie film na wideo – pocieszyłem ją.

– Jasne – uspokoiła się.

Zgodnie unieśliśmy butelki.

Dziewczęta przyglądały się nam z głęboką fascynacją i odrazą. Przerośnięte głowy z wielkimi czołami w dalszym ciągu kręciły się po ekranie.

– FLAM FLAM ŁUL WO, TAK BRAK WO SO…

– JA DOL JA, TEK TA TAM, JA WO DO… – PRZYBERSZ…

– BRAKA DAM…

– Sara, spieprzyli cały mój dialog…

– Chyba tak…

Najlepsze było jednak, kiedy wielkim czołom zebrało się na drinka. Wysmukłe, wysokie na pół ekranu kielichy w jednej chwili zniknęły gdzieś pod czołami i już było po wszystkim. Wyłoniły się z czeluści puste i połyskliwe, płynnie falując. Szkło kurczyło się i rozciągało. Ależ kaca musiały mieć te czoła.

W końcu zrezygnowaliśmy z Sarą z patrzenia na ekran i zajęliśmy się wyłącznie butelkami.

Z czasem film dobiegł końca.

Było trochę oklasków. Czekaliśmy, aż opróżni się nasz rząd. Czekaliśmy dosyć długo. Wreszcie wstaliśmy i wyszliśmy z sali.

We foyer powitały nas kolejne flesze i uściski rąk. Jakoś udało się nam wymanewrować.

Potrzebowaliśmy do toalety.

– Spotkamy się przy donicy z palmą obok wejścia do damskiej ubikacji – umówiłem się z Sarą.

Dobrnąłem do ubikacji męskiej. Przy sąsiednim pisuarze kolebał się zalany gość. Spojrzał na mnie.

– Te, ty jesteś Henry Chinaski, co nie?

– Nie Jestem jego brat, Donny.

Pijany koleś szczał dalej, kolebiąc się.

– Chinaski o żadnym bracie nie pisał.

– To dlatego, że mnie nie cierpi.

– Dlaczego?

– Bo mu skopałem dupę z 60 czy 70 razy.

Koleś nie wiedział, co ma o tym sądzić, więc dalej szczał i kolebał się. Odszedłem od pisuaru, umyłem ręce i wyszedłem z ubikacji.

Czekałem przy donicy z palmą. Zza palmy wyłonił się szofer.

– Polecono mi zawieźć państwa na uroczysty bankiet.

– Świetnie – ucieszyłem się. – Jak tylko Sara…

Sara akurat się zjawiła.

– Wyobraź sobie, kochanie, że większość szoferów czeka na zewnątrz, ale nasz Frank pofatygował się aż tutaj, żeby nas znaleźć. Zdjął tylko czapkę, żeby nie wyglądać na szofera…

– Dziwny wieczór – podsumowała.

Frank poprowadził nas przez pasaż. Szedł ze dwa kroki przed nami.

– Przyznaj się, Frank, częstowałeś się naszym winem?

– Nie, proszę pana.

– Frank, czy aby pierwszym obowiązkiem szofera nie jest pilnowanie limuzyny? Co by było, gdyby na przykład ktoś ci rąbnął samochód?

– A któż by się połasił na taką kupę żelastwa, proszę pana?

– Racja.

Kiedy wyszliśmy z pasażu, Frank natychmiast z powrotem nałożył czapkę. Limuzyna stała przy krawężniku.

Frank pomógł nam się usadowić na tylnym siedzeniu. Ruszyliśmy.

45

Bankiet popremierowy odbywał się u Copperfielda przy La Brea Avenue. Frank zatrzymał się przed restauracją, otworzył drzwi limuzyny. Ruszyliśmy w stronę wejścia i kolejnych fleszy. Odniosłem wrażenie, że nie mają bladego pojęcia, kogo fotografują. Każdy, kto przyjechał limuzyną, kwalifikował się do zdjęcia.

Wpuszczający poznali nas. Weszliśmy i wmieszaliśmy się w gęsty tłum. Każdy z uczestników trzymał szklaneczkę czerwonego wina. Goście stali w grupkach po 3, 4 albo więcej osób. Jedni rozmawiali, inni nie. Nie było klimatyzacji i chociaż na dworze było chłodno, w środku panował upał, nieznośny upał. Po prostu zbyt wiele osób naraz pochłaniało tlen.

Dostaliśmy z Sarą nasze kieliszki i sterczeliśmy rozglądając się, gdzie by je też odstawić. Wino straszliwie drapało nas w gardło. Od taniego czerwonego wina gorsze może być tylko tanie białe wino, które zdążyło się ocieplić.

– Sara, kim są ci wszyscy ludzie? Czego oni tutaj chcą?

– Jedni robią w filmie, inni usiłują się wkręcić do filmu, a jeszcze inni są tutaj z braku lepszego pomysłu.

– Po co tu przyszli?

– Jedni starają się załapać, inni usiłują nie odpaść. Niektórzy zaliczają każdą imprezę, na jaką uda im się wkręcić. Pewną rolę odgrywa również owczy pęd.

Ogólny nastrój był nieciekawy, wyprany z jakiejkolwiek wesołości. Bankiet zgromadził weteranów, karierowiczów, kanciarzy i różnych bubków. W nieprzytomnym upale banda potępieńców paplała jak najęta.

Podszedł do nas mężczyzna w kosztownym garniturze.

– Państwo Chinascy?

– Tak.

– Byliście państwo proszeni na górę. Proszę ze mną.

Poszliśmy za nim.

Po schodach weszliśmy na pierwsze piętro. Tłok zelżał. Mężczyzna w kosztownym garniturze odwrócił się twarzą do nas.

– Lepiej nie pijcie wina, które tutaj dają. Przyniosę wam butelkę do użytku własnego.

– Dzięki. Może by tak od razu ze dwie.

– Nie ma sprawy. Zaraz wracam.

– Hank, co to wszystko znaczy?

– Korzystaj z uroków tej chwili, bo nie będzie trwać wiecznie.

Popatrzyłem na tłum. Ogólne wrażenie było takie samo jak na dole.

– Ciekaw jestem, co to za facet – zastanawiałem się.

Wrócił niosąc dwie butelki porządnego wina plus korkociąg i dwa czyste kieliszki.

– Dziękujemy bardzo – powiedziałem.

– Bardzo proszę – odparł. – Czytywałem pańską rubrykę w „L.A. Free Press”.

– Wygląda pan na to za młodo.

– Bo jestem młody. Hippisem był mój tatuś. Gazety czytywałem po nim.

– Mogę zapytać o pańskie nazwisko?

– Carl Wilson. Jestem właścicielem tego lokalu.

– A, rozumiem. No cóż, jeszcze raz dziękujemy za porządne wino.

– Nie ma za co. Proszę mi dać znać, gdybyście państwo potrzebowali więcej.

– Oczywiście.

Poszedł sobie. Otwarłem butelkę i napełniłem dwa kieliszki. Spróbowaliśmy. Naprawdę było niezłe.

– A ci tu na górze? – spytałem Sary. – Czym się różnią od tych na dole?