Co by nie mówić, fajnie było znów zobaczyć Johna Galta. Towarzyszyła mu jakaś nowa kobieta.
– Lisa – przedstawił ją. – Lisa też pisze wiersze.
Lisa natychmiast dorwała się do słowa. Terkotała jak karabin maszynowy, a John stał obok w milczeniu. Może po prostu wyrwała się z domu, jednak to, co mówiła, podejrzanie zatrącało starą jak świat gadką feministek. Nie byłoby w tym nic złego, niech sobie baby gadają, gdyby przy okazji nie pochłaniały tyle tlenu, tymczasem we wnętrzu panował taki upał, że nie można było sobie pozwolić na dodatkowy ubytek świeżego powietrza. Lisa gadała jak najęta, nie szczędząc nam najdrobniejszych szczegółów. Często miewali z Johnem wspólne wieczory poetyckie. Czy słyszałem kiedykolwiek o Babs Danish? Zaprzeczyłem. Otóż Babs Danish jest czarna i jest kobietą, i na wieczory poetyckie wkłada ogromne kolczyki, deklamuje swoje wiersze z wielkim żarem i kolczyki podskakują jej w uszach. Podczas występu Babs akompaniuje jej brat Tip. Koniecznie powinienem to zobaczyć.
– Hank nie chodzi na wieczory poetyckie – wyjaśniła Sara – ale ja słyszałam Babs Danish i bardzo mi się podobała.
– John, Babs i ja w najbliższą środę będziemy mieli wspólny wieczór w Beyond Baroque. Przyjdziecie posłuchać?
– Ja pewnie przyjdę – obiecała Sara. Sądzę, że dotrzymała obietnicy.
Przyjrzałem się uważniej Johnowi Galtowi. Wyglądał na dobrotliwego poczciwca, ale w jego oczach pierwszy raz w życiu dostrzegłem cierpienie. Wyglądał bardziej na szachistę, który na starcie poświęcił dwa pionki i nie uzyskał przewagi, niż na człowieka, który chce być szczęśliwy.
Wrócił facet z „Herald Examinera”.
– Panie Chinaski – powiedział – chciałem panu zadać jeszcze jedno pytanie.
Poznałem go z Johnem i Lisą.
– John Galt – przedstawiłem. – Wielki zapoznany poeta Ameryki. Ten człowiek pomagał mi, kiedy nikt nie chciał podać mi ręki. Chciałbym, żeby przeprowadził pan wywiad z Johnem Galtem.
– Słucham, panie Galt.
– Poznaliśmy się z Hankiem jakieś 20 lat temu…
Ulotniliśmy się z Sarą.
– Coś mi się wydaje, że ta Lisa ciosa mu kołki na głowie – zauważyłem.
– Może mu to służy.
– Niewykluczone.
Na górze robił się coraz większy tłok. Wyglądało na to, że nikt jeszcze nie wyszedł. Na co liczyli? Że zawrą znajomości? Że dorwą swoją szansę? Czy to wszystko jest warte zachodu? Czy nie lepiej trzymać się z dala od showbiznesu? O nie, o nie. Kto ma ochotę być ogrodnikiem albo taksówkarzem? Poborcą podatkowym? Czyż nie jesteśmy wszyscy artystami? Czyż nasze umysły nie zasługują na lepszą strawę? Cierpieć a cierpieć to, przynajmniej na oko, nie to samo. Nasza druga butelka zaświeciła dnem.
Wrócił Jon Pinchot.
– Przyszedł Jack Bledsoe. Chce się z tobą widzieć.
– Gdzie jest?
– Tam, przy wejściu.
Faktycznie, Jack Bledsoe czekał oparty o drzwi wejściowe. Po twarzy błąkał mu się słynny delikatny uśmieszek.
Podeszliśmy do niego z Sarą. Wyciągnąłem rękę i uścisnęliśmy sobie z Jackiem prawice.
Przypomniał mi się John Galt i jego słowa: „Z Hankiem nigdy nie serwujemy sobie graby”.
– Dobra robota, Jack, świetnie zagrałeś. Cieszę się, żeśmy cię mieli na pokładzie.
– Czy przepłynąłem wielką wodę?
– Moim zdaniem, tak.
– Starałem się nie sugerować za bardzo twoim sposobem mówienia i poruszania.
– To też ci się udało.
– Wpadłem powiedzieć ci po prostu cześć.
Zastrzelił mnie. Nie miałem pojęcia, co na to odpowiedzieć.
– Ten, tego, stary… kiedy tylko zechcesz, możemy dać w banię.
– Nie piję.
– Aa, prawda… No cóż, dziękuję ci, Jack, cieszę się, że wpadłeś. Może chociaż jednego na drogę?
– Nie, będę leciał…
Odwrócił się i zszedł po schodach na dół.
Był sam. Żadnych goryli, żadnych motocyklistów. Miły dzieciak z miłym uśmiechem.
Do widzenia, Jacku Bledsoe.
Wydębiłem jeszcze jedną butelkę od Carla Wilsona i dalej sterczeliśmy z Sarą pośród gości, ale nic się nie działo. Wszyscy po prostu stali. Może czekali, aż się upiję i zacznę świrować albo obrzucać wszystkich wyzwiskami, co mi się czasem na bankietach zdarzało. Podejrzewałem jednak coś innego. Podejrzewałem, że trwali w jakimś stuporze. Ich jedynym zajęciem było pławienie się we własnym istnieniu, istnieniu na wpół tylko świadomym. Czynność ta nie była specjalnie dokuczliwa. Pławili się w spokojnych wodach.
Dla mnie z kolei główną wytyczną życiową było unikanie ludzi jak ognia. Im mniej ich miałem w polu widzenia, tym lepiej się czułem. Spotkałem raz człowieka, który podzielał moją filozofię, niejakiego Sama z Kurwidołka. Sam mieszkał podwórko za mną we Wschodnim Hollywood. Leciał na ATD.
– Hank – zwierzył mi się kiedyś – w czasie odsiadki stale za coś podpadałem. Naczelnik ładował mnie do karceru, cóż, z tego, kiedy ja się tam dobrze czułem. Naczelnik przychodził, podnosił klapę i zaglądał do środka. Za którymś razem pyta się mnie: „MASZ JUŻ DOSYĆ? GOTOWY DO WYJŚCIA?” Wziąłem do ręki kawał mojej kupy i rzuciłem w górę. Kiedy przyszedł następnym razem, uchylił tylko pokrywę. „I CO, MASZ JUŻ DOSYĆ?” „ANI TROCHĘ” odwrzasnąłem mu. W końcu strażnicy musieli mnie wyciągać siłą. „BIERZTA GO ZA DUPĘ – rozkazał naczelnik. – ZA DOBRZE MU SIĘ TAM POWODZI!”
Sam był wspaniałym facetem, w którymś momencie dostał się w szpony hazardu. Zalegał z czynszem, przesiadywał stale w Gardenie, sypiał po kiblach i natychmiast po przebudzeniu stawał do gry. W końcu wywalono go z mieszkania. Wytropiłem go w dzielnicy koreańskiej. Siedział w kącie jakiejś klitki.
– Hank, nic nie mogę wziąć do ust poza mlekiem, ale zaraz nim rzucam pawia. Lekarze mówią, że nic mi nie jest.
W dwa tygodnie później człowiek, który podzielał moją filozofię stosunków międzyludzkich, już nie żył.
– Słuchaj – powiedziałem do Sary – tutaj się nic nie dzieje. Jakiś śmiertelny marazm. Chodźmy stąd.
– Możemy pić za darmo, ile chcemy.
– To nie jest warte tej ceny.
– Jest jeszcze wcześnie, może coś się wydarzy.
– Nic się nie wydarzy, o ile ja tego nie zrobię, a ja nie jestem w odpowiednim nastroju.
– Zostańmy jeszcze chwileczkę.
Wiedziałem, o co jej chodzi. Dla nas to było pożegnanie Hollywood. Z nas dwojga ją ten świat bardziej pociągał. Nie bardzo, ale jednak trochę pociągał. Zaczęła nawet brać lekcje aktorstwa.
Wszyscy w dalszym ciągu wyłącznie stali. Nie było ani pięknych kobiet, ani interesujących mężczyzn. Było nudniej niż nudno. Było najnudniej, jak tylko nudno może być. Nuda przyprawiała mnie o fizyczny ból.
– Padnę trupem, jeżeli stąd nie wyjdziemy – zagroziłem Sarze.
– No dobra – ustąpiła. – Chodźmy.
Stary poczciwy Frank czekał na dole w limuzynie.
– Wcześnie wychodzicie – zauważył.
– Ehę – odburknąłem.
Frank usadowił nas na tylnym siedzeniu. Odkryliśmy jeszcze jedną butelkę wina. Kiedy my wyciągaliśmy korek z butelki, nasz zaufany człowiek skierował wóz Autostradą Portową na południe.
– Te, Frank, łyknąłbyś coś?
– Człowieku, jeszcze jak!
Nacisnął guzik i mała oddzielająca nas szybka zjechała w dół. Wsunąłem butelkę w okienko. Widok był tak komiczny i niecodzienny, że oboje z Sarą parsknęliśmy śmiechem.
Nareszcie wieczór nabrał rumieńców.
46
Potem już nie wydarzyło się zbyt wiele. Film wyświetlano w 3 czy 4 kinach w mieście. Ludzie zaczęli mnie zaczepiać na wyścigach.
– Pan napisał scenariusz do tego filmu?
– Tak.
– Myślałem, że pan gra na wyścigach.
– Gram. A teraz, jeżeli pan wybaczy…
Niektórzy umieli podejść w miły sposób. Reszta – to był prawdziwy postrach. Jak tylko mnie zobaczyli, z błyskiem w oku rzucali się w moją stronę. Nauczyłem się rozpoznawać ten wzrok i ile razy dostrzegłem w porę, co się święci, obracałem się na pięcie i dawałem nura między trybuny. Jestem pewien, że umknąłem w ten sposób wielu osobom, które nie miały najmniejszego zamiaru mnie zaczepiać. W porę uprzytomniłem sobie, że wszystko kiedyś wróci do normy i z powrotem stanę się starszawym bywalcem wyścigów, który niczym się nie wyróżnia z gromady podobnych mu typów.