Выбрать главу

Taniec Jima Beama zebrał i dobre, i złe recenzje. „New York Times” piał z zachwytu, natomiast pani z „New Yorkera” wyraziła swoje rozczarowanie. Rick Talbot uznał film za jeden z dziesięciu najlepszych filmów roku.

Zdarzały się też dziwne chwile. Któregoś wieczoru byłem na górze, kiedy Sara nagle zawołała z dołu:

– Recenzują Taniec Jima Beama!

Szedł program Wexlera i Selby'ego w telewizji kablowej. Kiedy dotarłem do telewizora, pokazywali akurat ujęcie, w którym Jack Bledsoe z piątego piętra wyrzuca przez okno ciuchy Francine Bowers. Na tym urywał się fragment filmu.

Selby potrząsnął głową i zaczął dokładać filmowi z każdej strony:

– KOSZMAR! ZGROZA! Zasługuje na tytuł najgorszego filmu roku! Bohaterem jest jakiś łachudra, któremu gacie opadają do kostek. Brudny. Niechlujny. Obleśny… Ma tylko jedno pragnienie… przyładować barmanowi! Od czasu do czasu ściubi wiersze na skrawkach podartego papieru! Głównie jednak widujemy tego menela w barze, gdzie żłopie kolejne butelki wina albo żebrze o drinka! W jednej ze scen barowych dwie kobiety walczą na zabój o naszego bohatera. Cóż za nonsens! ŻADNA kobieta na świecie nie zawracałaby sobie głowy mężczyzną tego pokroju. W naszym programie stosujemy punktację od 1 do 10. Czy mógłbym, w drodze wyjątku, przyznać filmowi minus jeden?

Jak na zawołanie na ekranie pojawiła się jedynka z minusem.

Głos zabrał Wexler:

– Zgadzam się z twoją opinią, osobiście jednak przyznaję filmowi dwójkę. Rozbawiła mnie jedna scena, ta, w której on kąpie się w wannie z psem.

– Mnie się wydała idiotyczna – skwitował Selby.

Po miesiącu film dalej szedł w 3 czy 4 kinach. Wreszcie zaczęli go grać w kinie koło San Pedro i postanowiliśmy z Sarą się wybrać. W końcu nie widzieliśmy go nigdy na ekranie kinowym, jeśli nie liczyć wielkich jajowatych głów.

Podjechaliśmy do niewielkiego pasażu. Zaparkowaliśmy w miejscu, z którego widać było kino. Na daszku nad wejściem widniał napis: Taniec Jima Beama. To było coś.

Większość filmów w życiu obejrzałem w dzieciństwie. Koszmar gonił koszmar. Fred Astaire i Ginger Rogers, Jeanette McDonald i Nelson Eddy. Bob Hope. Tyrone Power. The Three Stooges. Cary Grant. Filmy, od których przewracały się bebechy. Po seansie czułem się wyżęty jak ścierka. Przesiadywałem w kinach, cierpiąc fizycznego i moralnego kaca.

Siedzieliśmy na parkingu, wyczekując na koniec popołudniowego seansu.

– Może w środku nie ma nikogo – zaniepokoiłem się. – Może nikt stamtąd nie wyjdzie.

– Na pewno ktoś jest, Hank…

Czekaliśmy. Wreszcie film się skończył i zaczęli wychodzić.

– Widzę 3 osoby – powiedziała Sara.

– 5 – poprawiłem.

– 7.

– 8.

– Jedenaście…

Wychodzili dalej. Poczułem się lepiej. Przestałem liczyć.

W końcu wszyscy wyszli. Za chwilę miał się zacząć pierwszy seans wieczorny.

– Saro, czy myślisz, że inni robią to samo?

– Co takiego?

– Siedzą i patrzą, ile osób wchodzi i wychodzi z ich filmu?

– Na pewno byli już tacy przed nami.

Upłynęło jeszcze trochę czasu.

– Gdzie są ci wszyscy ludzie? – zaniepokoiłem się. – Może nikt nie przyjdzie?

– Przyjdą, przyjdą.

I rzeczywiście, jak na zawołanie zaczęły nadjeżdżać przestarzałe typy wozów, krążąc w poszukiwaniu wolnych miejsc do parkowania. Jeden facet wysiadł z butelką wina w papierowej torbie.

– Zjeżdżają się pijacy sprawdzić wiarygodność filmu – zażartowałem.

– Na pewno się nie oszukają – powiedziała moja droga żona.

– Nie mam sobie równych jako kronikarz wódy.

– Tylko dlatego, że żaden z nich nie pociągnął tak długo jak ty. Czy mógłbyś wyjawić sekret twojej długowieczności?

– Nigdy nie wstaję do południa.

Wyglądało na to, że gromadzi się niezły tłumek. Podeszliśmy do kina. Stanąłem przy kasie.

– Dwa – poprosiłem młodą kasjerkę. – Jeden emerycki.

Potem koleś wziął od nas bilety, przedarł i weszliśmy do środka. Głośniki na cały regulator ryczały o nadchodzących atrakcjach filmowych. Miejsca znów mieliśmy z boku, ale przynajmniej w głębi sali. Zaczęło się oczekiwanie. W kinie siedziało chyba ze 100 osób.

Skończyła się reklama filmów i na ekran wpłynął Taniec Jima Beama. Przeleciała czołówka. Zaczął się film. Widziałem go ze 3 czy 4 razy na wideo i znałem prawie na pamięć. Ha, oto oglądałem historię własnego życia. Komu innemu chciałoby się wciskać tę opowieść w usta aktorom? Muszę zastrzec, że nie chodziło mi wyłącznie o napawanie się własnym pępkiem. Próbowałam pokazać, jak dziwne i rozpaczliwe bywa życie niektórych pijaków, a żadnego pijaka nie znałem tak dobrze jak siebie.

Niejeden wielki alkoholik robił przede mną to samo. Eugene O'Neil, Faulkner, Hemingway, Jack London. Wóda oliwiła klawisze maszyny, dodawała im śmiałości i polotu.

Na ekranie akcja posuwała się do przodu.

– Jak myślisz, czy ktoś wie, że tutaj jesteś? – spytała Sara.

– Myślę, że wyglądam jak pierwszy lepszy widz.

– Martwisz się tym?

– Owszem. Nie lubię wyglądać jak pierwszy lepszy widz.

Siedzący przed nami wysoki, szczupły mężczyzna odwrócił głowę.

– Pan wybaczy, ale chciałbym obejrzeć film.

– Przepraszam – pokajałem się.

Akcja toczyła się dalej. Nieoczekiwanie z ekranu padło jakieś świństwo.

– Pfuj – powiedziała dziewczyna przed nami, krzywiąc się z niesmakiem.

– Nie denerwuj się, Darlene – uspokoił ją wysoki towarzysz.

Zaledwie Darlene przełknęła oburzenie, kiedy zaczęła się prosta scenka, w której jedna z bywalczyń baru chełpi się tym., jakoby strzelała najlepszą w mieście minetę.

– Łykam klajster jak żadna w tym mieście – mówi.

– To przechodzi ludzkie pojęcie… – oświadczyła Darlene, kryjąc twarz w dłoniach.

– Nie denerwuj się, złotko – uspokajał ją mężczyzna u jej boku.

Do końca filmu Darlene co rusz zakrywała twarz, ale żadne z dwojga nie opuściło widowni.

Wreszcie film się skończył i publiczność powoli zaczęła wypływać z rzędów. Czekaliśmy, aż wszyscy wyjdą. Cóż, widywało się gorsze filmy, zwłaszcza w latach trzydziestych.

Wstaliśmy z Sarą i ruszyliśmy do wyjścia. Doszliśmy do samochodu i z foteli patrzyliśmy, jak się rozjeżdżają. Opuściłem okna i daliśmy sobie po dymku.

Przed nami wolno przejeżdżał stary samochód, w środku siedział tylko kierowca. Zauważył nas i zaczął machać ręką. Odmachnąłem mu i pojechał sobie.

– Poznał cię – ucieszyła się Sara.

– Ale heca.

– No nie.

Pojechaliśmy zwyczajnie, jak po każdym filmie, do domu.

Na miejscu odkorkowałem butelkę porządnego czerwonego wina. Krew bogów.

W telewizji podawano nie najlepsze wiadomości.

Siedzieliśmy popijając i oglądając telewizję, dopóki na ekranie nie pojawił się Johnny Carson. Ubrany jak z igły, co chwila błyskawicznym ruchem podmacywał węzeł krawata. Podświadomy niepokój o własną aparycję. Johnny wpadł w jeden ze swoich monologów. Ed sekundował mu spoza kadru gromkim, nieszczerym śmiechem. Niezła chałtura.

– Co masz zamiar robić? – spytała Sara.

– Z czym?

– No wiesz, film już naprawdę się skończył.

– Wiem.

– Co będziesz robił?

– Zawsze jeszcze są konie.

– Ale oprócz koni?

– No cóż, napiszę powieść o pisaniu scenariusza i kręceniu filmu.

– Dobry pomysł. Myślę, że potrafiłbyś to opisać.

– Chybabym potrafił.

– Jak chcesz zatytułować powieść?

– Hollywood.

– Hollywood!

– No…

I to by było na tyle.

***