– Już dobrze, Popsy, nie gniewaj się powiedziała Sara.
– Słuchaj – odezwał się Jon – Luc – chciałem cię prosić o napisanie angielskich dialogów do mojego ostatniego filmu. Poza tym chciałem w nim wykorzystać scenę z twojego opowiadania. Facetowi obciągają pod biurkiem druta, a on dalej robi swoje, odbiera telefony jakby nigdy nic i takie tam duperele. Poszedłbyś na to?
– Poszedłbym na to.
Posunęliśmy krzesła i wzięliśmy się do picia. Jon – Luc rozgadał się na dobre. Gadał i gadał, nie spuszczając ze mnie oka. Z początku czułem się tym mile połechtany, potem nieco mniej.
Jon – Luc gadał bez wytchnienia. Przedstawiał się nam jako mroczny Geniusz. Może i był Geniuszem, kto go tam wie; nie będę się sprzeczał. Niestety, przez całą szkołę karmiono mnie Geniuszami: Szekspir, Tołstoj, Ibsen, G.B. Shaw, Czechow – banda przeklętych nudziarzy. A to jeszcze nie koniec: Mark Twain, Hawthorne, siostry Bronte, Dreiser, Sinclair Lewis – jakbyś legł pod betonową płytą: chcesz się wyrwać i zmykać gdzie oczy poniosą, a ta zgraja zidiociałych ojców i matek usiłuje zaprowadzić porządki, od których zmarły przewróciłby się w grobie.
Jon – Luc gadał i gadał. Tyle tylko zapamiętałem. I jeszcze moją poczciwą Sarę, mówiącą co jakiś czas:
– Hank, nie powinieneś tyle pić. Zbastuj trochę, jutro będziesz nieżywy.
Tymczasem Jon – Luc gadał jak najęty.
Nie rozumiałem już ani słowa z tego, co mówił, widziałem tylko poruszające się wargi. Nie przeszkadzał mi, po prostu – istniał. Był nie ogolony. Na dodatek znajdowaliśmy się w jakimś dziwnym hotelu w Beverly Hills, hotelu, w którym stąpało się po pawiach. Zaczarowany świat. Dobrze się w nim czułem. Nie przypominał żadnego ze znanych mi światów. Niepojęty, bezpieczny, doskonały.
Wino krążyło, a Jon – Luc nie ustawał.
Z przykrością wyczepiłem, co mi się od czasu do czasu zdarza. Bywa, że kiedy obcuję z istotami ludzkimi, bez względu na to, czy są to dobrzy ludzie, czy łobuzy, moje zmysły ulegają przeciążeniu i wyłącza się. Nic nie mogę na to poradzić. Jestem uprzejmy. Potakuję. Udaję, że rozumiem, bo nie chcę robić przykrości rozmówcy. Ta właśnie słabość przysparza mi najwięcej kłopotów. Kiedy usiłuję być miły dla bliźnich, przypłacam to starciem mojej duszy na papkę.
Nieważne. Mózg się odłącza. Studium. Reaguję. A oni są zbyt tępi, żeby zauważyć, że mnie w ogóle nie ma.
Alkohole krążyły, a Jon – Luc gadał i gadał. Jestem pewien, że powiedział wiele zdumiewających rzeczy, ale ja po prostu patrzyłem mu między brwi.
Następnego ranka, około 11, kiedy leżałem u siebie w łóżku, które dzielę z Sarą, zadzwonił telefon.
– Halo?
Dzwonił Pinchot.
– Słuchaj, muszę ci coś powiedzieć. – Tak?
– Modard NIGDY SIĘ NIE ODZYWA, NIGDY DOTĄD PRZY NIKIM NIE MÓWIŁ TYLE CO PRZY TOBIE! GADAŁ PRZEZ ILEŚ GODZIN BEZ PRZERWY! WSZYSCY BYLI ZASZOKOWANI!
– Dobra tam…
– ON SIĘ NIGDY NIE ODZYWA, ROZUMIESZ? GADAŁ DO CIEBIE PRZEZ ILEŚ GODZIN!
– Przepraszam, Jon, ale kiepsko się czuję, potrzebuję snu.
– Rozumiem. Ale muszę ci coś jeszcze powiedzieć.
– Dawaj.
– Chodzi o Jean – Paula Sanrah.
– Tak?
– Twierdzi, że powinienem poznać cierpienie, nie zaznałem dotąd dosyć cierpienia, jeśli jednak przybliżę się do cierpienia, załatwi mi forsę.
– Fajnie.
– Dziwny facet, no nie? Prawdziwy geniusz.
– Tak – odpowiedziałem. – Też mi się tak wydaje.
Odłożyłem słuchawkę.
Sara spała dalej. Przekręciłem się na prawy bok, do okna, bo czasem chrapię i nie chcę, żeby to na nią leciało.
Ledwie ogarnęły mnie kojące ciemności, ostatni spoczynek, jaki przysługuje nam przed śmiercią, kiedy Ślicznotka, ulubiony kot Sary, zlazła ze specjalnej poduszki przy głowie swojej pani i przemaszerowała mi po twarzy. Zahaczyła pazurami o moje lewe ucho, zeskoczyła na podłogę, przecięła pokój, wskoczyła na otwarte okno wychodzące na wschód. Cholerne słońce, sunąc po niebie, nie wzbudzało we mnie krztyny entuzjazmu.
7
Tego wieczora, siedząc przy maszynie, zrobiłem sobie 2 drinki, wypiłem 2 drinki, wypaliłem 3 papierosy i wysłuchałem Trzeciej Sonaty Brahmsa przez radio. Dopiero wtedy zorientowałem się, że czegoś mi brakuje, żebym się wziął do scenariusza. Wystukałem numer Pinchota. Był w domu.
– Halo?
– Jon, tu mówi Hank.
– Hank, jak się masz?
– Dobrze. Słuchaj, wezmę tę dychę.
– Przecież mówiłeś, że wzięcie tych pieniędzy z góry może upośledzić twój proces twórczy.
– Zmieniłem zdanie. Poza tym proces twórczy jeszcze nie nastąpił…
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– To, że mam pomysł w głowie, ale ani słowa na papierze.
– Co to za pomysł?
– Historyjka o pijaku. Przez okrągłą dobę nie schodzi ze stołka przy barze.
– Myślisz, że to się ludziom spodoba?
– Słuchaj, Jon, gdybym się przejmował tym, co się ludziom podoba, słowa bym w życiu nie napisał.
– Rozumiem. Wpaść do ciebie z czekiem?
– Wystarczy, jak go prześlesz pocztą jeszcze dziś. Dziękuję.
– Ja też dziękuję – powiedział Jon. Z powrotem siadłem do maszyny. Szło mi jak z płatka. Zacząłem pisać:
ŻAŁOSNY PIJACZYNA
WNĘTRZE/PLENER BAR DANDY'EGO – ZA DNIA
KAMERA NAJEŻDŻA Z GÓRY na wejście do baru; POWOLNY DOJAZD DO WNĘTRZA BARU.
MŁODY MĘŻCZYZNA na stołku przy barze, wygląda, jakby tkwił tam od początku świata. Podnosi kieliszek…
Wciągnąłem się. Najważniejsza jest pierwsza linijka, reszta robi się sama. Nagle okazało się, że mam gotową całość, brukowało tylko pewnego drobiazgu, żeby ją wyciągnąć na światło dzienne.
Widziałem bar jak na dłoni. Nie było miejsca, w którym nie zalatywałoby kiblem. Kolejne drinki stanowiły jedyne antidotum na ten zapach. Żeby pójść do kibla, trzeba było strzelić ze 4 albo 5 pod rząd. Jak żywa stanęła mi w pamięci klientela baru. Twarze, sylwetki, głosy. Znów byłem z nimi. Widziałem beczkowane piwo w wysmukłych szklankach rozszerzających się ku górze, pianka posykując łypie białymi bąbelkami. Piwo było zielone. Po pierwszym łyku, gdzieś w okolicach czwartej szklanki, następował wdech, zatrzymanie powietrza, a następnie – odlot. Barman z przedpołudniowej zmiany był równym gościem. Dialog powstawał sam, bez mojego udziału. Stukałem w klawisze bez wytchnienia…
Nagle zadzwonił telefon. Zamiejscowa. Dzwonił mój niemiecki tłumacz i agent, Karl Vossner. Karl uwielbia mówić tak, jak według niego mówią wyluzowani Amerykanie.
– Sie masz, byku. Co u ciebie?
– W porządku, Karl. Dalej lubisz majstrować przy sprzęgle?
– No. Cały sufit mi się łuszczy od zeschłej spermy.
– Grzeczny chłopczyk.
– Dzięki, stary. Wziąłem po tobie co najlepsze. Ale, ale, mam dla ciebie dobrą wiadomość. Jesteś ciekaw, byku jeden?
– Jak najbardziej, stary.
– No więc oprócz tego, że odgwizdałem całą „Dixi” przez dziurę w zadku, udało mi się jeszcze przetłumaczyć 3 z twoich książek: poezje Wszy zagłady, opowiadanie Stek marzeń i powieść Podpalacz na Głównym.
– Zasłużyłeś na moje lewe jajco, Karl.
– O.K., możesz je nadać lotniczą. Ale, stary, mam jeszcze coś dla ciebie.
– Błagam, powiedz…
– Mieliśmy w zeszłym tygodniu targi książki. Spotkałem 6 największych niemieckich wydawców. Cholernie się napalili. Wyobraź sobie, chcą cię wziąć całego!
– Całego?
– Utwory zebrane, kapujesz?
– Kapuję, stary.
– Ściągnąłem ich wszystkich do pokoju hotelowego, rzuciłem na stół piwo, wino, ser, orzeszki. Powiedziałem, że otwieram przetarg na promocję 3 twoich książek. Parsknęli śmiechem i wzięli się do picia. Wiedziałem, że mam skubańców w garści. Te książki to będą przeboje sezonu i oni zdają sobie z tego sprawę. Opowiedziałem parę wiców, żeby ich rozluźnić, i zacząłem przetarg. Reasumując, sprawy się macają tak, że Krumph zaoferował najwyższą sumę. Wziąłem sukinsyna za kark i kazałem mu podpisać umowę, po czym wszyscy golnęliśmy po jednym. Całą bandą daliśmy tęgo w banię. Przodował Krumph. Dobra nasza! Wśliznęliśmy się bez wazeliny.