Выбрать главу

Tłum ruszył za nami przed bar.

– Chinaski, Chinaski… Skąd wziąłeś taką piękną kobitkę? Nie zasłużyłeś na nią, chłopie!… Chinaski, nie wygłupiaj się, zostań, napij się z nami! Zachowuj się jak człowiek! Zachowuj się jak w swoich książkach! Nie bądź chujem!

Pewnie, że mieli rację. Wsiedliśmy do auta, zapaliłem i powoli tuszyłem przez rozstępujący się niechętnie tłum. Niektórzy słali całusy, inni wysuwali środkowy palec do góry, parę pięści walnęło w szyby wozu.

Wydostaliśmy się na szosę i ruszyliśmy dalej.

– Więc to są twoi czytelnicy? – upewniła się Sara.

– Ogólnie rzecz biorąc, tak.

– Czy ludzie inteligentni nie czytują twoich książek?

– Mam nadzieję, że nie.

Jechaliśmy dalej w milczeniu.

– O czym myślisz? – spytała w końcu Sara.

– O Dennisie Bodym.

– O Dennisie Bodym? A któż to taki?

– W podstawówce był moim przyjacielem. Ciekawe, co się z nim stało.

10

Jechałem dalej, aż mój wzrok padł na tabliczkę: „Biuro nieruchomości Tęcza”.

Zaparkowałem przed frontem. Nie brukowany parking roił się od dziur i dołów. Wybrałem najgładszy kawałek i ustawiłem samochód. Wysiedliśmy i poszliśmy do biura. W otwartych drzwiach przykucnęła tłusta biała kura. Potrąciłem ją wchodząc. Kura uniosła się, wydzieliła, z siebie nieco materii, wlazła do biura, znalazła sobie miejsce w kącie i znowu przycupnęła. Za biurkiem siedziała chuda kobieta po czterdziestce, miała proste włosy o barwie szlamu, które wieńczył czerwony papierowy kwiat. Piła piwo i paliła pall maila.

– Siemanko! – pozdrowiła nas. – Szukata czegoś na tym zadupiu?

– Można by to tak ująć – potwierdziłem.

– No to ujmujcie! Ha, ha, ha!

Chlapnęła piwko i podała mi wizytówkę.

BIURO NIERUCHOMOŚCI

TĘCZA

Szepnijcie, czego wam trzeba

a ja przychylę wam nieba.

Lila Gant,

do usług.

Wstała.

– Jedźcie za mną…

Nie zamykała biura… Wsiadła do swojego samochodu. Comet '62, poznałem., bo sam kiedyś miałem cometa '62. Prawdę mówiąc, ten tutaj wyglądał dokładnie jak tamten, którego sprzedałem na złom.

Ruszyliśmy za nią krętą, wiejską, zakurzoną drogą. Jechaliśmy przez parę minut. Zauważyłem, że na skrzyżowaniach nie ma świateł, a po obu stronach drogi ciągną się głębokie wąwozy. Zanotowałem w pamięci, że jazda nocą po paru głębszych może być ryzykowna.

Stanęliśmy przed nie malowanym drewnianym domem. To znaczy kiedyś, dawno temu, musiał być pomalowany na biało, ale wiatr i deszcz złuszczyły nieomal doszczętnie farbę, która nabrała barwy kurzej kupy. Dom zapadał się trochę od frontu i z lewej strony – naszej lewej. Wysiedliśmy. Dom był wielki, zaciszny i swojski.

A wszystko przez to, pomyślałem, że wziąłem zaliczkę na napisanie scenariusza i nająłem konsultanta do spraw podatkowych.

Weszliśmy na ganek. Deski, jak można było przewidzieć, ugięły się pod nogami. Ważyłem koło setki, niestety głównie tłuszczu. Pomyśleć, że kiedyś nosiłem 65 kilo zawieszone na stelażu u wysokości metra osiemdziesięciu: stare, dobre, chude lata, kiedy pisywałem porządne kawałki.

Lila walnęła w drzwi frontowe.

– Darlene, słoneczko? Jesteś w przyzwoitym stroju? Zarzuć coś na dupcię, bo zamierzamy wejść. Państwo przybyli zwiedzić twój pałac. Ha, ha, ha!

Pchnęła drzwi i weszliśmy.

W środku było ciemno i pachniało, jakby ktoś przypalił indyka w piekarniku. Pod sufitem unosiło się coś, jakby skrzydlate cienie, Żarówka wisiała na kawałku kabla. Izolacja odpadła, odsłaniając goły drut. Poczułem chłodny powiew na karku. Powiew grozy, przemknęło mi przez myśl. To nie może być drogi dom, pomyślałem, żeby się otrząsnąć.

Z ciemności wyłoniła się Darlene. Wielkie uszminkowane usta. Włosy sterczące na wszystkie strony. Oczy tryskające dobrocią, która miała zatuszować lata beznadziei. Darlene była tłusta. Miała na sobie niebieskie dżinsy, wygniecioną bluzkę w kwiaty i kolczyki podobne do gałek ocznych. Dwie błękitne źrenice kolebały się lekko w jej uszach. W ręku trzymała jointa. Rzuciła się w naszą stronę.

– Lila, stara zdziro! Co słychować?

Lila wzięła jointa z ręki Darlene, zaciągnęła się, oddała jej z powrotem.

– Jak się miewa ta, dupa wołowa, twój braciszek Willy?

– Właśnie wylądował w okręgowym kiciu. Sra w gacie, że mu się dorwą do tyłka.

– Naprawdę tak uważasz?

– Naprawdę.

– Mam nadzieję, że się nie mylisz.

Zostaliśmy sobie przedstawieni. Zapadła cisza. Sterczeliśmy bezmyślnie, jakbyśmy w ogóle nie mieli nic do roboty. Nawet mi się to spodobało. W porządku, pomyślałem, będę stał tak długo jak wszyscy. Skoncentrowałem się na poskręcanym drucie w kablu od żarówki.

Do pokoju wkroczył powoli wysoki, szczupły mężczyzna. Zbliżał się do nas na sztywnych nogach, krok za krokiem. Najpierw stawiał jedną nogę, potem z namaszczeniem dostawiał drugą. Przypominał ślepca bez laski. Jego twarz tonęła w zwojach brody, a gęste włosy były skołtunione i poskręcane. Przy tym wszystkim miał piękne ciemnozielone oczy. Oczy jak szmaragdy. Miał w sobie coś, skubany. Na domiar złego uśmiechał się szeroko. Przystanął i w dalszym ciągu uśmiechał się i uśmiechał.

– Mój mąż – przedstawiła go Darlene. – Podwójny Kwartet.

Kiwnął głową. Odkiwnęliśmy z Sarą.

Lila nachyliła się do mnie.

– Kiedyś oboje robili w filmie – szepnęła.

Sarę to wszystko zaczęło nużyć.

– Chodźmy może obejrzeć dom.

– Jasne, złotko. Bierzcie, dupy w troki i chodźcie za mną.

Poszliśmy z Lilą do drugiego pokoju. Odwróciłem się. Podwójny Kwartet brał jointa z ręki Darlene. Zaciągnął się.

Rany boskie, miał naprawdę fantastyczne oczy. Oczy faktycznie są. zwierciadłem duszy. Niestety, ten szeroki uśmiech niweczył cały efekt.

Najwidoczniej byliśmy w jadalni albo w salonie. Do jednej ze ścian przybito gwoździami puste łóżko wodne, na którym ktoś nabazgrał czerwoną farbą:

PAJĄK ŚPIEWA W SAMOTNOŚCI.

– Spójrzcie na to – zażądała Lila. – Spójrzcie na to podwórko. Ładny kawał gruntu.

Wyjrzeliśmy przez okno. Podwórko wyglądało jak droga, tylko jeszcze gorzej: wielkie wyrwy, zwały ziemi i kamieni. Pośród tego wszystkiego sterczał dumnie samotny i opuszczony kibel bez drzwi.

– Ładne – przyznałem. – I dosyć niecodzienne.

– Ci tutaj to ARTYŚCI – poinformowała mnie nasza pośredniczka.

Odsunęliśmy się od okna. Dotknąłem zasłony. W ręku został mi kawałek materiału.

– Oni tutaj mają głębię wewnętrzną – wyjaśniła Lila. – Nie zawracają: sobie głowy prozą życia.

Weszliśmy na piętro. Schody, o dziwo, były całkiem solidne. Były to dobre, porządne schody i humor nam się trochę poprawił.

Jedynym sprzętem w sypialni okazało się łóżko wodne, tym luzem napełnione wodą. Stało samotne i zapomniane w najdalszym kącie. Z boku miało wielkie osobliwe wybrzuszenie. Zdawało się, że łóżko lada chwila eksploduje.

Podłoga w wyłożonej kafelkami łazience była tak dawno nie myta, że kafelki prawie całkiem pokryła brudna maź z odciskami stóp.

Muszlę klozetową oblepiał brązowy stuletni strup, którego nikt nigdy nie próbował nawet tknąć. Strup na strupie strupem poganiany. Takiej muszli nie spotkałem jak żyję w żadnej knajpie ani w żadnej melinie. Rzygać mi się zachciało na wspomnienie tamtych sraczy i na myśl o kiblu, przy którym teraz stałem. Zebrałem się do kupy, odetchnąłem głęboko, zabroniłem sobie myśleć o którymkolwiek z tamtych sraczy i wróciłem do łazienki.

– Przepraszam – powiedziałem.

Lila domyśliła się wszystkiego.

– W porządku, przyjacielu.