Wiedziała, że na sali sądowej rzadko można liczyć na sprawiedliwość. Rozdarliby ją na kawałki i poskładali w osobę, której ona sama by nie rozpoznała.
A w końcu i tak nic by się nie zmieniło. Potwór pozostałby na wolności.
Mary głęboko wciągnęła powietrze. Nie wykluczała, że kiedyś może zmienić zdanie. Teraz jednak najważniejsze były dowody, a ona — profesor Mary Vaughan — potrafiła je zabezpieczyć co najmniej równie kompetentnie jak każda policjantka.
Drzwi do jej laboratorium były częściowo przeszklone; Mary ustawiła się tak, aby nikt nie mógł jej zobaczyć z korytarza. Rozpięła spodnie. Dźwięk rozsuwanego zamka sprawił, że podskoczyło jej serce. Przygotowała szklany pojemnik i kilka wymazówek. Powstrzymując napływające do oczu łzy, zebrała to, co zostawił w niej napastnik.
Potem zamknęła pojemnik, zanotowała datę czerwonym długopisem i napisała „Vaughan 666” — swoje nazwisko i liczbę odpowiednią dla tego monstrum. Następnie zamknęła majtki w szczelnym, nieprzezroczystym pojemniku, przykleiła etykietę z tą samą datą i opisem, po czym włożyła oba pudełka do lodówki, w której przechowywano próbki, zostawiając je obok DNA pobranego od gołębia wędrownego, egipskiej mumii i mamuta włochatego.
Rozdział 7
— Gdzie ja jestem? — Ponter zdawał sobie sprawę z tego, że w jego głosie brzmi panika, ale choć bardzo się starał, nie potrafił nad nią zapanować. Nadal siedział na dziwnym krześle, które toczyło się na dużych obręczach. Może to i dobrze, bo wątpił czy zdołałby zachować równowagę, stojąc na własnych nogach.
— Uspokój się, Ponterze — odezwał się do niego Kompan. — Twój puls podskoczył do…
— Uspokój się? — Ponter zirytował się, jakby Hak kazał mu zrobić coś idiotycznie niemożliwego. — Gdzie ja jestem?!
— Nie mam pewności — odparł Kompan. — Nie odbieram żadnych sygnałów z wież pozycyjnych. W dodatku jestem zupełnie odcięty od planetarnej sieci informacyjnej i nie mam potwierdzenia z archiwów alibi.
— Jesteś uszkodzony?
— Nie.
— W takim razie… to nie może być Ziemia? Mam rację? Odbierałbyś sygnały, gdyby…
— Jestem pewien, że to Ziemia — stwierdził Hak. — Zwróciłeś uwagę na słońce, kiedy wieźli cię tu tym białym wehikułem?
— Na słońce?
— Ocena na podstawie barwy pozwala stwierdzić, że ma ono temperaturę 5200 stopni i zajmuje jedną siedemsetną część nieboskłonu, tak jak nasze słońce widziane z orbity ziemskiej. Rozpoznałem też większość drzew i mniejszych roślin, które zauważyłem po drodze. Na pewno znajdujemy się na powierzchni Ziemi.
— Ale skąd ten smród? Powietrze tu cuchnie!
— W tym muszę polegać na twojej opinii — przyznał Hak.
— Może… Może przenieśliśmy się w czasie?
— To mało prawdopodobne. Ale jeśli będziemy mogli obejrzeć konstelacje gwiazd dziś w nocy, zdołam ocenić, czy przesunęliśmy się naprzód lub wstecz o jakiś znaczący okres. A jeżeli dojrzę inne planety oraz ocenię fazę księżyca, prawdopodobnie zdołam określić dokładną datę.
— Ale jak stąd wrócić do domu? Jak możemy…
— Ponterze, jeszcze raz przypominam ci, że masz się uspokoić. Jesteś bliski hiperwentylacji. Weź głęboki wdech. Dobrze. A teraz powoli wypuść powietrze. Właśnie tak. Odpręż się. Jeszcze jeden oddech…
— Co to za istoty? — spytał Ponter, machając ręką w stronę chudej, pozbawionej włosów postaci o ciemnobrązowej skórze, i drugiej, z jaśniejszą skórą i materiałem owiniętym wokół głowy.
— Według mnie? — odezwał się Hak. — To są Gliksini.
— Gliksini?! — wykrzyknął Ponter na tyle głośno, że obydwie dziwne istoty odwróciły się w jego stronę. — Gliksini? — powtórzył ciszej. — Daj spokój, przecież…
— Tylko przyjrzyj się tamtym obrazom czaszek. — Hak komunikował się z Ponterem przez parę ślimakowych implantów, ale kierując głos w lewą lub prawą stronę mógł sugerować kierunek z takim samym skutkiem, jakby pokazał go palcem. Ponter niepewnie wstał i przeszedł w drugi koniec pomieszczenia, oddalając się od dziwnych istot, a podchodząc do podświetlonego panelu, podobnego do tego, któremu przyglądali się tamci. Przymocowano do niego kilka obrazów głębi czaszki.
— Na zielone mięcho! — żachnął się, patrząc na dziwne czaszki. — To naprawdę Gliksini?
— Według mnie tak. Tylko u tych naczelnych nie było wału nadoczodołowego i tylko oni mieli tę wystającą część dolnej szczęki.
— Gliksini! Ależ oni wyginęli.,. jak dawno?
— Około 400000 miesięcy temu — podpowiedział Hak.
— To niemożliwe, żebyśmy się przenieśli na Ziemię sprzed tak odległego okresu — stwierdził Ponter. — Cywilizacja, którą widzieliśmy, na pewno zostawiłaby po sobie jakieś ślady. Gliksini w najlepszym wypadku potrafili ociosywać kamienie i używać ich jako prymitywnych narzędzi, mam rację?
— Tak.
Ponter bardzo się starał, by jego głos nie brzmiał histerycznie.
— To w takim razie gdzie jesteśmy?
Reuben Montego z rozdziawionymi ustami przyglądał się dyżurnemu lekarzowi.
— Jak to „wygląda na neandertalczyka”?
— Analiza cech czaszki potwierdza te przypuszczenia — przyznał Singh. — Proszę mi wierzyć, mam dyplom z kraniologii.
— Ale jak to możliwe, doktorze Singh? Przecież neandertalczycy wyginęli przed milionami lat.
— W zasadzie to tylko około 27 tysięcy lat temu, jeśli przyjąć za słuszne ostatnie odkrycia. Jeżeli okażą się błędne, to wymarli 35 tysięcy lat temu.
— Ale jak…
— Tego nie wiem. — Singh machnął ręką, wskazując zdjęcia rentgenowskie na negatoskopie. — Ale widoczne tu cechy mówią same za siebie. Jedna lub dwie mogłyby wystąpić u współczesnych przedstawicieli Homo sapiens. Ale wszystkie? Nigdy.
— Jakie cechy? — spytał Reuben.
— Przede wszystkim wał nadoczodołowy. Proszę zwrócić uwagę, że nie przypomina guzów nadoczodołowych, jakie mają inne naczelne: ma podwójny łuk, a za nim znajduje się bruzda. Poza tym rodzaj wydłużenia twarzy. Prognatyzm… proszę tylko spojrzeć, jak bardzo wysunięta jest żuchwa! Brak bródki. Przestrzeń zatrzonowa. — Singh wskazał przerwę za ostatnim zębem. — I do tego jeszcze te trójkątne wyniosłości w jamie nosowej? Nie ma ich nie tylko u innych naczelnych, ale w ogóle u żadnego innego ssaka. — Postukał palcem zdjęcie tyłu czaszki. — Widzi pan tę zaokrągloną, wystającą część? To są kłykcie potyliczne występujące u kopalnych form człowieka.
— Żartuje pan — powiedział Reuben.
— Nigdy bym sobie na to nie pozwolił.
Reuben obejrzał się na obcego, który wstał z wózka i wpatrywał się ze zdumieniem w kilka zdjęć czaszek w drugim końcu pomieszczenia. Montego ponownie spojrzał na kliszę rentgenowską przed sobą. Ani on, ani Singh nie byli obecni przy tym, jak technik robił prześwietlenie. Może ktoś z jakiegoś powodu zamienił zdjęcia, ale…
Ale te były prawdziwe i przedstawiały żywą głowę, a nie kopalną czaszkę: wyraźnie widać było chrząstkę nosową i zarys tkanek miękkich. Tylko dolna szczęka wyglądała jakoś dziwnie. Niektóre jej części miały na zdjęciu barwę jaśniejszej szarości, jakby były zbudowane z materiału o mniejszej gęstości. Do tego wyglądały na gładkie i równe, jak gdyby materiał ten miał jednorodną strukturę.