— Porucznik Metzinger, zechce pani wywołać kontrolę lotów Graysona — poleciła Honor.
— Aye, aye, ma’am. Wywołuję.
— Dziękuje, Joyce.
Honor rozparła się wygodnie w fotelu, oparła łokcie na poręczach, a brodę na złączonych palcach obu dłoni i pogrążyła się w oczekiwaniu. Sygnał potrzebował dziesięciu minut, by dotrzeć do planety, i mniej, by wrócić, ale jak na razie Grayson był odległym punktem na ekranie wizualnym. Obserwując go kolejny raz, zastanawiała się, ile kłopotów spowoduje fakt, że jest kobietą.
Admirał Bernard Yanakov uniósł głowę znad czytnika, słysząc ciche pukanie w futrynę otwartych drzwi. Stał w nich jego adiutant.
— Słucham, Jason?
— Właśnie wykryliśmy ślad przejścia na granicy nadprzestrzeni, sir. Nie mamy jeszcze identyfikacji napędu, ale sądziłem, że będzie pan chciał wiedzieć od razu.
— I słusznie sądziłeś. — Yanakov wyłączył czytnik i wstał, odruchowo obciągając granatową kurtkę mundurową, nim sięgnął po czapkę.
Porucznik Andrews odsunął się od drzwi, a następnie ruszył za przełożonym, idąc nieco z tyłu i z boku od niego. Obaj skierowali się do centrum dowodzenia. Za dźwiękoszczelnymi drzwiami powitał ich gwar głosów i łomot mechanicznych drukarek. Yanakov z trudem opanował grymas niesmaku — drukarki były prymitywniejsze niż te, które koloniści przywieźli z Ziemi. Spełniały swoje zadanie, ale równocześnie stanowiły najlepszy dowód regresu technologicznego planety. Zwykle nie zwracał na to uwagi, ale dziś nie było „zwykle” — ten ślad wyjścia z nadprzestrzeni prawie na pewno oznaczał przylot konwoju z Królestwa Manticore. Dla wszystkich przebywających na pokładach zbliżających się jednostek będzie zawstydzająco oczywiste, jak zacofany stał się Grayson.
Widząc czerwone lampki alarmu, skinął z aprobatą głową — jak długo nie mieli pewności, że to rzeczywiście konwój, należało zakładać, że może to być atak fanatyków. Nie planowane ćwiczenia nie zaszkodziły jeszcze żadnej flocie, a będąc świadom napięcia, jakie panowało obecnie między systemami, nie miał najmniejszego zamiaru ryzykować bezpieczeństwa ojczystej planety.
Podszedł do komandora Brenthwortha, który widząc go, uniósł głowę, i zameldował:
— Pasywne czujniki wykryły nadlatujące napędy typu impeller, sir.
Znajdujący się za jego plecami ekran ożył, wyświetliły się na nim rozmaite symbole, a obok każdego pojawiły się drobniutkie rzędy liter i cyfr. Studiując je, Yanakov chrząknął z zadowoleniem.
— Liczba jednostek i szyk zgadzają się ze składem konwoju, sir. Naturalnie jeszcze przez około osiem minut nie usłyszymy ich ani nie zobaczymy, to są jedynie odczyty sensorów grawitacyjnych, panie admirale — poinformował go Brenthworth.
— Rozumiem, Walt. — Yanakov przeniósł spojrzenie na adiutanta. — Jason, uprzedź mój kuter, że będziemy natychmiast startować, a Graysona, że wkrótce zjawimy się na pokładzie.
— Tak jest, sir — Andrews wyprężył się i wyszedł, Yanakov zaś spojrzał ponownie na ekran.
Austin Grayson był niewielki i przestarzały w porównaniu do ciężkiego krążownika klasy Star Knight — jednostka dowodzenia eskorty, ale nadal stanowił jego flagowiec i zamierzał powitać gości z jego pokładu, zgodnie z tradycją wszystkich flot.
Na ekranie wizualnym planeta Grayson wyglądała dziwnie łaciato, co Honor mogła spokojnie ocenić, gdy Fearless wszedł na wyznaczoną orbitę parkingową. Dolatując do Graysona, z zaskoczeniem obserwowała skalę prac orbitalnych i ruch w pobliżu planety. Jak na zacofany technologicznie system, ilość frachtowców, holowników czy statków-przetwórni była zadziwiająca. Żaden co prawda nie wyglądał na zdolny do lotów w nadprzestrzeni, a największy miał ledwie z milion ton, ale było ich wiele i znajdowały się wszędzie. A niektóre z konstrukcji orbitujących wokół planety miały wielkość co najmniej jednej trzeciej takich stacji jak Vulcan czy Hephaestus. Ilość obiektów budowanych na różnych orbitach tłumaczyła też mnogość sygnatur napędu najrozmaitszych jednostek uwijających się w pasie asteroidów lub też lecących ku niemu bądź z powrotem. Jednak to, co zobaczyła, zaskoczyło ją. Gdy bosmanmat Killian zameldował o zajęciu wyznaczonej pozycji, krążownik wygasił ekran, a funkcje utrzymania okrętu w wyznaczonym miejscu przejęły silniki manewrowe, Honor mogła skupić się na obrazie ukazywanym przez ekran wizualny, odruchowo jedynie sprawdzając przepływ dwustronnej łączności między władzami planety a delegacją dyplomatyczną. Wszystko, co zaobserwowała i o czym meldowały sensory, zdawało się potwierdzać dziwną sprzeczność między skalą aktywności pozaplanetarnej a topornością środków, jakich tu używano.
Do montażu właśnie budowanej pobliskiej stacji wykorzystywano antyczne łuki elektryczne i spawarki laserowe, mimo że zużywały one olbrzymie ilości energii w porównaniu z nowoczesnymi, chemiczno-katalizacyjnymi. Robotnicy pracowali w kombinezonach prawie że pancernych, poruszając masywne wsporniki wyłącznie siłą mięśni, zamiast przezwyciężać ich masę i bezwładność kołnierzami grawitacyjnymi czy skafandrami holowniczymi. Dobra chwila minęła, nim uświadomiła sobie, że niektórzy używają mechanicznych nitownic. Orbitalne kolektory energetyczne były wielkie, niezgrabne i nie sprawiały wrażenia szczególnie skutecznych, a dane wyświetlane na ekranie wskazywały jednoznacznie, że przynajmniej połowa ukończonych już stacji orbitalnych korzysta z reaktorów atomowych. Były one nie tylko zabytkowe, ale też niesamowicie niebezpieczne. Nie bardzo rozumiała, dlaczego nadal pozostają w użyciu. Statek kolonizacyjny miał już reaktor fuzyjny, dlaczego więc potomkowie kolonistów dziewięćset lat później stosowali reaktory gorsze i groźniejsze?
Nie mogąc znaleźć odpowiedzi na to pytanie, skupiła uwagę na najbliższym, w pełni gotowym habitacie, obracającym się powoli wokół własnej osi, jednak zbyt wolno, by móc w ten sposób wytworzyć sensowną grawitację. Co oznaczało, że musiał posiadać generator grawitacyjny. Coś w tym powolnym ruchu zwróciło jej uwagę… Wcisnęła serię klawiszy i jej zaskoczenie wzrosło, gdy na ekranie taktycznym fotela wyświetliła się odpowiedź; obrót równał się planetarnej dobie. Dziwne. Jeszcze bardziej zastanawiał fakt, że habitat lśnił niczym wielościenny klejnot, gdy od jego powierzchni odbijało się światło Yeltsin, bowiem większość kadłuba była przezroczysta. Zwiększyła powiększenie, koncentrując się na takim właśnie obszarze, mającym dobry kilometr średnicy, i wytrzeszczyła oczy. Wewnątrz kadłuba znajdowało się coś, co można było określić jedynie mianem żaluzji, czyli kompletny przeżytek. Na Manticore od wieków używano samopolaryzacyjnego, odpornego na promieniowanie armoplastu. Żaluzje były w połowie odsunięte od strony oddalającej się od słońca, czyli tam, gdzie panował „wieczór”. Przez długie minuty pełne niedowierzania przyglądała się jego wnętrzu.
Nie był to bowiem orbitalny habitat, czy — ściślej rzecz ujmując — był, tyle że przeznaczony nie dla ludzi — wewnątrz znajdowała się łąka porośnięta sięgającą kolan trawą, na której pasło się stado krów. Miała przed oczyma jedną z najdroższych farm hodowlanych w znanej części galaktyki. Dopiero po dłuższej chwili zaczęły do niej docierać powody tej wzmożonej orbitalnej aktywności. Ponownie spojrzała na powierzchnię planety, dopiero teraz rozumiejąc, co oznaczają owe dziwne łaty. Lądy Graysona pokrywała zapierająca dech soczysta zieleń, urozmaicona paroma niewielkimi pustyniami. Większość roślinności miała głęboki, błękitno-zielony odcień, ciemniejszy niż wszystkie oglądane przez nią dotąd z orbity. Jaśniejsze łaty, o odcieniu czystej zieleni, miały podejrzanie równe i regularne kształty, znajdowały się co do jednej w głębi lądu i koncentrowały głównie wokół miast. Morza miały barwę niebieską, przechodzącą w granat, podobnie jak na planecie Sphinx, ale na wybrzeżu znajdowały się jedynie białe plaże — nie było tam ani jednego miasta, miasteczka czy wioski.