— Nie jestem pod żadnym względem „protektorem” kapitan Harrington, ponieważ ona nikogo takiego nie potrzebuje i szczerze mówiąc, byłaby urażona sugestią, że jest inaczej. Jest jednym z najlepszych, najodważniejszych oficerów, jakich miałem zaszczyt poznać, a jej stopień, który osiągnęła w bardzo młodym wieku jak na oficera Royal Manticoran Navy, wyraźnie świadczy, jak wysokie mniemanie ma o niej Admiralicja. Jest jednakże również kimś, kogo lubię i uważam za naprawdę drogą mi osobę: przyjaciela, ucznia i córkę, której nigdy nie miałem. Sposób, w jaki została potraktowana, jest obelgą dla całej Królewskiej Marynarki, a nie zareagowała na to tylko dlatego, że jest zdyscyplinowaną profesjonalistką. Natomiast oświadczam panu tu i teraz, że jeśli nie zaczniecie jej traktować — a przynajmniej nie zaczną tego robić wasi oficerowie — jak królewskiego oficera, którym jest, a nie jak dziwadło na wystawie cudów natury, to szanse na prawdziwą współpracę między Królestwem a Graysonem są naprawdę niewielkie. Kapitan Harrington jest jednym z naszych najlepszych oficerów, ale nie jedyną kobietą oficerem i bynajmniej nie najstarszą stopniem wśród nich.
— Wiem — Yanakov odpowiedział prawie szeptem, ściskając puchar z brandy. — Zrozumiałem to jeszcze przed waszym przybyciem i sądziłem, że jesteśmy w stanie sobie z tym poradzić. Sądziłem, że ja jestem na to gotów… Okazało się, że jest inaczej, i odlot kapitan Harrington głęboko mnie zawstydza, bo wiem, że spowodowany został naszymi zachowaniami, obojętnie, jaka by nie była wersja oficjalna. To właśnie… doprowadziło bezpośrednio do dzisiejszego zaproszenia… Nie będę próbował zaprzeczać czy łagodzić czegokolwiek, co pan powiedział, admirale. Zgadzam się, że to prawda, i daję panu słowo, że zrobię co w mojej mocy, by rozwiązać ten problem najlepiej, jak potrafię. Muszę jednak pana uprzedzić, że nie będzie to łatwe.
— Zdaję sobie z tego sprawę.
— Wierzę, ale może nie w pełni zdaje pan sobie sprawę dlaczego — Yanakov wskazał na pogrążający się w mroku krajobraz za oknem: zachodzące słońce zabarwiło śnieg na czerwono, a drzewa na czarno, i dodał cicho: — Ten świat nie jest dobry dla kobiet. Gdy tu przybyliśmy, na jednego dorosłego mężczyznę przypadały cztery kobiety, gdyż od początku Kościół praktykował poligamię… i tylko dzięki temu przetrwaliśmy.
Przerwał, pociągnął solidny łyk alkoholu i mówił dalej:
— Mieliśmy prawie tysiąc lat, by zaadaptować się do nowego środowiska, i zrobiliśmy to w pewnym stopniu: moja tolerancja na metale ciężkie, takie jak arsen czy kadm, znacznie przewyższa pańską, ale jesteśmy niscy, żylaści, mamy słabe zęby, kruche kości i średnią długość życia sięgającą ledwie siedemdziesięciu lat. Codziennie sprawdzamy poziom toksyczności ziemi uprawnej, destylujemy każdą kroplę wody, którą pijemy, a nadal na masową skalę cierpimy na uszkodzenia systemów nerwowych i ociężałość umysłową. Nadal rodzi się wiele kalek. Nawet powietrze, którym oddychamy, jest przeciwko nam: jedną trzecią zgonów powoduje rak płuc. Rak płuc! W siedemnaście wieków po wynalezieniu przez Lao Thana lekarstwa praktycznie likwidującego tę chorobę. Wszystko to po ponad dziewięciu wiekach adaptacji. Może pan sobie wyobrazić, jaka była sytuacja pierwszego czy drugiego pokolenia?… W pierwszym rodziło się jedno żywe dziecko na trzy, a z urodzonych połowa miała zbyt wielkie deformacje, by przeżyć okres niemowlęcy. Nie było żadnej możliwości, by zapewnić im opiekę. Nie było ludzi i środków, bo trzeba było zapewnić przeżycie silnym i zdrowym. Zaczęliśmy więc praktykować eutanazję i wysyłaliśmy kalekie dzieci do Boga. Nadal jest to coś, co nas prześladuje, tym bardziej, że dopiero nie tak dawno zaprzestano stosowania eutanazji w przypadkach nawet niewielkich, naprawialnych chirurgicznie deformacji. Pokazałbym panu cmentarze, ale nie istnieją. Nawet dziś nie chowamy zmarłych, bo w nieoczyszczonej ziemi nie ma to sensu; nikt nie odwiedzi grobów. A oczyszczonej mamy zbyt mało nawet na uprawy. Nasze zwyczaje się różnią, ale teraz zmarli dają życie ogrodom pamięci, nie uprawom ziemniaków czy grochu, jak to miało miejsce na początku… Kiedyś pokażę panu ogród Yanakovów. To bardzo… uspokajające miejsce… Nasi przodkowie nie mieli spokoju ani czasu, a największe koszty emocjonalne ponosiły kobiety, które traciły dziecko za dzieckiem, widziały, jak chorują i umierają, a nie miały innego wyboru, jak rodzić nowe. I to nie dlatego, że były zmuszane… Ale jedynie odpowiednia liczba dzieci jest w stanie zapewnić kolonii przetrwanie… Nawet jeśli działo się to kosztem życia matek… Może inaczej wyglądałoby to, gdybyśmy nie byli tak patriarchalnym społeczeństwem, albo tak ślepo religijnym. A nasza religia głosiła, że mężczyźni mają opiekować się i kierować kobietami, gdyż te są słabsze tak duchem, jak i ciałem. A my nie potrafiliśmy ich ochronić. Nie potrafiliśmy i siebie ochronić, lecz to one zapłaciły najstraszliwszą cenę, znacznie wyższą niż mężczyźni, którzy je tu przywieźli.
Yanakov zamilkł ponieważ słońce zaszło, a w jadalni nie zapalono świateł, Courvosier od dłuższej chwili nie widział jego twarzy. Natomiast ból w głosie był aż nadto słyszalny. Dopiero po dłuższej przerwie Yanakov zaczął mówić dalej.
— Nasi przodkowie byli religijnymi fanatykami, admirale Courvosier, i to głupimi fanatykami, co przeważnie idzie w parze. Inaczej nie byłoby nas tutaj. Część z nas pozostała głęboko religijna, ale fanatyzm albo się wypalił, albo wylądował na Masadzie. Wtedy było inaczej i część kolonistów obwiniała swoje kobiety za to, co się stało. Sądzę, że powód był prosty: łatwiej było winić je niż siebie. Poza tym nie mogli się przyznać do bólu po stracie synów i córek, bo przestaliby walczyć, co oznaczałoby śmierć dla wszystkich, więc zamknęli ten ból gdzieś głęboko w sobie i po pewnym czasie zmienił się on w złość. Złość, której nie mogli skierować przeciwko Bogu, więc zostało im tylko jedno…
— Uznać winnymi swoje żony — burknął Courvosier.
— Właśnie — westchnął Yanakov. — Proszę mnie zrozumieć: nie byli potworami, a ja nie próbuję wyszukiwać dla nich usprawiedliwień. Jesteśmy wytworem naszej przeszłości, dokładnie tak samo jak wy waszej. To jedyna kultura, jedyny rodzaj społeczeństwa i jedyna religia, jaką kiedykolwiek znaliśmy, i naprawdę rzadko kwestionowaliśmy jakieś elementy tego układu. Szczycę się sporą znajomością naszej historii, ale prawdę mówiąc, analizować ją zacząłem dopiero niedawno, zainspirowany różnicami, jakie między nami wystąpiły, i wątpię, by wielu mieszkańców Graysona naprawdę rozumiało, w jaki sposób i dlaczego staliśmy się tacy, jacy jesteśmy teraz. W waszym przypadku jest inaczej?
— Nie jest.
— Tak też myślałem. To były straszne dni i nawet przed śmiercią wielebnego Graysona żony przestały być kobietami, a stały się maszynami do rodzenia dzieci. Śmiertelność wśród mężczyzn również była wysoka, a na dodatek biologia wycięła nam kolejny dowcip: rodziło się trzy razy więcej dziewczynek niż chłopców. Jeżeli chcieliśmy zapewnić przetrwanie kolonii, każdy potencjalny ojciec musiał rozpocząć płodzenie dzieci tak szybko, jak to tylko było możliwe, i rozsiać swoje geny tak szeroko jak zdołał, nim planeta go nie zabiła. W ten sposób powstawały coraz większe rodziny, które stały się dla nas najważniejsze, a władza patriarchy w każdej z nich była absolutna. Dyktowało to chęć przetrwania, ale z drugiej strony aż za dobrze pasowało to do naszych przekonań religijnych. Wystarczył wiek i kobiety stały się własnością mężczyzn służącą do rodzenia dzieci i obietnicą fizycznej kontynuacji istnienia mężczyzny w świecie, w którym średnia długość życia nie przekraczała czterdziestu lat harówki. A nasze wysiłki stworzenia boskiej społeczności dodatkowo ów proces wsparły i zinstytucjonalizowały.