Roześmiał się niewesoło i sięgnął po kielich.
— Wie pan, admirale Courvosier: sądziłem, że ta rozmowa będzie znacznie trudniejsza — przyznał.
— A nie była? — spytał niewinnie Courvosier.
— Była, w rzeczy samej była — tym razem gospodarz uśmiechnął się weselej, odetchnął i wyprostował na krześle, po czym dodał raźniej: — Ale sądziłem, że będzie gorzej. Mam nadzieję, że wytłumaczyłem panu, dlaczego zareagowałem tak, a nie inaczej. Przyrzekłem Protektorowi, że spróbuję przezwyciężyć uprzedzenia własne i podkomendnych, a swoje obowiązki i słowo dane Protektorowi traktuję równie poważnie jak pan, admirale, swoje dane królowej. Przysięgam, że będę się starał, ale proszę pamiętać, że jestem bardziej obyty w stosunkach z przybyszami spoza planety, bardziej doświadczony niż większość moich oficerów. Żyjemy znacznie krócej niż wy… proszę mi powiedzieć, czy nabieracie mądrości na tyle wcześnie, żeby przez większość życia móc z niej korzystać?
— Niespecjalnie — roześmiał się Courvosier. — Wiedzy tak, ale mądrość zdobywa się znacznie trudniej i przychodzi ona znacznie później, prawda?
— Prawda. Ale w końcu przychodzi nawet do takich upartych konserwatystów jak ja. Proszę okazać nam tyle cierpliwości, ile pan zdoła, admirale Courvosier. I proszę powiedzieć kapitan Harrington, gdy wróci, że byłbym zaszczycony, gdyby przyjęła moje zaproszenie na obiad.
— Z „protektorem”? — Courvosier uśmiechnął się złośliwie.
— Z albo bez, jak uważa. Winien jej jestem osobiste przeprosiny i sądzę, że najlepszym sposobem nauczenia moich oficerów, by traktowali ją tak, jak na to zasługuje, jest nauczyć się tego samemu.
ROZDZIAŁ IX
Gwiazda typu K4 zwana Endicott widoczna była w oknie sali odpraw, podobnie jak skąpana w jej blasku planeta nazywana Masadą. Gwiazdy tego typu są znacznie chłodniejsze od palenisk typu F6, jaką był Yeltsin, ale Masada okrążała swoje słońce w odległości ledwie jednej czwartej orbity Graysona. Kapitan Yu siedział ze skrzyżowanymi ramionami i opuszczoną głową, kontemplując gwiazdę i planetę i po raz kolejny żałując, że jego rząd nie wyznaczył kogoś innego do tego zadania. Nie lubił tajnych operacji z założenia, jak i przełożonych nie znających realiów w szczególności. Ten, kto wymyślił cały plan, był albo naiwnym nieukiem, albo nie docenił uporu, krótkowzroczności i ograniczenia fanatyków z Masady. Nie było to niemożliwe, gdyż fanatyzm religijny na taką skalę zdarzał się w galaktyce na szczęście niezwykle rzadko. Istniała również trzecia możliwość — okłamano go świadomie w czasie przygotowań i odpraw. Podejrzewał to pierwsze, ale nie mógł wykluczyć tego ostatniego. Nie w Ludowej Republice Haven.
Reszta galaktyki dostrzegała jedynie wielkość podbitych przez Haven terenów. Nikt nie miał pojęcia, jak krucha jest gospodarka Republiki i że to właśnie jej stan zmuszał Haven do ciągłych podbojów, a także jak cynicznymi i wyrachowanymi manipulatorami stali się przywódcy Ludowej Republiki pod presją tego ciągłego zagrożenia, nawet w stosunku do swych pomocników czy podkomendnych.
Yu wiedział. Znał lepiej historię, a przede wszystkim oficjalnie nie istniejące jej fragmenty, wiedział więcej niż większość oficerów Ludowej Marynarki i niż podejrzewali jego dowódcy. Prawie wyleciał z Akademii, gdy jeden z instruktorów odkrył skrytkę z zakazanymi tekstami historycznymi pochodzącymi z nie tak znów odległych czasów, gdy Ludowa Republika Haven była po prostu Republiką Haven. Yu zdołał tak zamącić kwestię ich przynależności, że uniknął wyrzucenia, ale był to jeden z najgorszych momentów w jego życiu. Prawdę mówiąc, nigdy tak się nie bał jak wówczas. Od tego czasu starannie ukrywał swoją wiedzę, zainteresowania i poglądy, co nie zawsze mu się podobało, ale miał zbyt wiele do stracenia.
Jego rodzina od ponad wieku była Dolistami, a on sam wydostał się z mrówkowca, w którym mieszkali i z beznadziei, w której środki do egzystencji zapewniało jedynie Podstawowe Stypendium Życiowe zwane Dolą, tylko dzięki uporowi i zdolnościom. W społeczeństwie, w którym te cechy stawały się coraz bardziej nieistotne, było to niezłe osiągnięcie. Proces ten pozbawił go złudzeń co do Ludowej Republiki i umocnił w postanowieniu, by nigdy nie wrócić do takiego życia, od jakiego uciekł.
Westchnął i sprawdził czas na chronometrze — Simonds jak zwykle się spóźniał, co stanowiło jeden z powodów, dla których Yu miał serdecznie dość Masady i zamieszkujących ją pomyleńców. Sam był punktualny i dokładny, więc niepomiernie irytowało go obcowanie ze społecznością, w której dowódcy mieli zwyczaj spóźniać się wyłącznie dlatego, by przypominać podkomendnym, kto tu rządzi. Haven nie było pod tym względem idealne, ale do takich absurdów nie dochodziło. Konkluzja ta doprowadziła go do następnych rozmyślań, których treść niezwykle ucieszyłaby Policję Higieny Psychicznej wyszukującą takich jak on malkontentów. Dwa wieki bezsensownego marnowania pieniędzy, by zapewnić sobie przychylność bezrobotnego motłochu, stanowiącego przytłaczającą większość obywateli, nie tylko zniszczyły gospodarkę, ale i poczucie odpowiedzialności wśród rodów, które rządziły Haven. Yu pogardzał motłochem tak bardzo, jak potrafi tylko ktoś, kto się z niego wyrwał, ale musiał przyznać jedno — darmozjady w przeważającej większości były uczciwe. Niedouczone, leniwe i bezproduktywne pijawki, ale uczciwe, a tego nie dało się w żaden sposób powiedzieć o Legislatorach czy zarządzających Dolistach. Ci mieli gęby pełne politycznej poprawności i frazesów na użytek reszty galaktyki i byli znacznie lepiej wykształceni, ale jedyne, co ich tak naprawdę interesowało, to utrzymanie się na stołkach, a więc robili wszystko, by zostać ponownie wybrani. Byli równie bezużyteczni co Doliści, a jedyne, co ich różniło, to uczciwość lub jej brak.
Prychnął pogardliwie, żałując w duchu, że nie potrafi szanować własnego rządu czy państwa. Człowiek powinien czuć, że to, o co walczy, jest tego warte — Haven czymś takim nie było i na pewno nie będzie. Przynajmniej nie w jego życiu. Ale nawet skorumpowane i cyniczne, było jednak jego ojczyzną. Gdyby mógł wybierać, wolałby, aby tak się nie stało, ale była to jedyna ojczyzna, jaką miał, i dlatego służył jej najlepiej, jak potrafił. I miał zamiar nadal to robić — być może dlatego, że osiągając sukcesy, udowadniał w jedyny możliwy sposób, że jest lepszy od systemu, który go stworzył.
Otrząsnął się i wstał, zły na samego siebie — siedzenie i czekanie na tego nadętego dupka zawsze kończyło się podobnymi ponurymi rozmyślaniami, a było to coś, czego zdecydowanie nie potrzebował w tym momencie…
Odwrócił się, słysząc syk otwieranych drzwi, i odruchowo przyjął postawę zasadniczą, widząc wchodzącego wreszcie Simondsa. Miecz Wiernych był sam, co poprawiło czekającemu nastrój. Gdyby Simonds miał zamiar przeciągać podjęcie decyzji, sprowadziłby paru oficerów flagowych swej floty, by sformalizować rozmowę i zapobiec zbytniemu upieraniu się kapitana przy swoim.