— Przykro mi, kapitanie Hill, ale jest pan zdany wyłącznie na własne siły. — Głos admirała Yanakova był spokojny, podobnie jak twarz przypominająca wykutą z kamienia maskę. — Oprócz Judah żaden nasz okręt nie zdążyłby z pomocą, a wysyłanie samotnego niszczyciela byłoby samobójstwem, nie zmieniającym w niczym waszej sytuacji.
Hill przytaknął w milczeniu, zaskoczony nieco własnym brakiem żalu czy rozczarowania. Oczywiste było, że on i stacja wraz z załogą zginą, a strata niszczyciela byłaby zupełnie bezsensowna. A gdyby został tu wysłany, tak by się skończyło. Przynajmniej zdążył odesłać jednostki górnicze i frachtowce — poza trzema przechodzącymi właśnie naprawy. Pozostałe, wypakowane rodzinami i częścią załogi stacji, gnały z pełną prędkością ku Graysonowi i jeżeli napastnicy w ciągu pięciu minut nie zaniechają ataku i nie zaczną pościgu, nie będą w stanie ich przechwycić, zanim tamci nie połączą się z lecącą z Graysona eskadrą. Przynajmniej jego żony i dzieci przeżyją.
— Proszę zrobić, co tylko będzie pan mógł, kapitanie — zakończył cicho Yanakov. — I niech was Bóg błogosławi.
— Poruczniku, proszę rozpocząć nagrywanie — polecił Hill blademu jak śmierć oficerowi.
— Nagrywanie rozpoczęte, sir.
— Admirale Yanakov, wiadomość otrzymałem i zrozumiałem — powiedział Hill tak spokojnie, jak tylko potrafił. — Zgadzam się całkowicie z pańską decyzją, by nie wysyłać tu Judah. Zrobimy, co będziemy w stanie, sir… I niech Bóg także ciebie błogosławi, Bernie…
Kapitan Yu zmarszczył brwi i pochylił się, sprawdzając odczyt, po czym wyprostował się nieznacznie, wzruszając ramionami. Dalszemu rozwojowi wydarzeń przyglądał się już bez zaskoczenia, za to z dezaprobatą.
Simonds zauważył to i miał już spytać, co się stało, lecz odległość między jego eskadrą a stacją zmniejszyła się do trzech i pół miliona kilometrów, i nie był w stanie oderwać oczu od holoprojekcji.
— Spóźniają się — szepnął Courvosier.
Mimo to Yanakov go usłyszał i przytaknął bez słowa.
Dowódca napastników popełnił błąd i zaprzepaścił najlepszą okazję do zniszczenia stacji — mógł otworzyć ogień, znajdując się jeszcze poza zasięgiem jej rakiet, a nie zrobił tego. Nie mogło to zmienić przeznaczenia kapitana Hilla i jego ludzi, ale mogło mieć inne konsekwencje…
Eskadra admirała Jansena należąca do Marynarki Masady stale przyspieszała, zaczynając szeroki zwrot, który miał ją sprowadzić z powrotem na kurs, którym przyleciała. Załogi wyrzutni rakietowych były gotowe do otwarcia ognia, a na pokładach wyczuwało się napięcie, lecz nie obawę — mieli ekrany i osłony burtowe, których nie posiadały stanowiska ogniowe broniące stacji. Jej załoga mogła liczyć jedynie na broń antyrakietową.
— Mamy kompletny namiar celu, panie admirale — zameldował szef sztabu.
Admirał Jansen, siedzący w fotelu kapitańskim na mostku lekkiego krążownika Abraham, uniósł głowę i zapytał:
— Odległość?
— Zbliża się do trzech milionów kilometrów, panie admirale.
Jansen skinął głową — jego rakiety były wolniejsze i słabsze od tych, którymi dysponował Thunder of God. Ich napęd wyczerpywał się po mniej niż minucie lotu, a maksymalne przyspieszenie wynosiło zaledwie trzydzieści tysięcy g. Okręty zbliżały się do celu z prędkością dwudziestu siedmiu tysięcy kilometrów na sekundę, toteż rakiety będą potrzebowały siedemdziesiąt osiem sekund na osiągnięcie celu. Wystrzelone przez stację dotrą do nich dopiero po dziewięćdziesięciu sekundach. Różnica dwunastu sekund nie była wielka, ale asteroidy w przeciwieństwie do okrętów nie mogły robić uników.
— Otworzyć ogień! — rozkazał.
Kapitan Hill beznamiętnie obserwował oddanie pierwszej salwy — jego rakiety straciłyby napęd w odległości ośmiuset tysięcy kilometrów od okrętów, zmieniając się z pocisków samosterujących w balistyczne. Dlatego nie strzelił, mając nadzieję, wbrew wszystkiemu, że przeciwnik zbliży się i znajdzie w zasięgu skutecznego ognia — nie spodziewał się takiego obrotu sprawy, ale byłaby to okazja, o jaką warto się modlić. Rakiety bez napędu łatwo było wyminąć okrętom w ruchu, toteż odpalenie ich w takiej sytuacji było swoistym marnotrawstwem, ale wrogie jednostki i tak zbliżyły się już bardziej, niż mógł zakładać, a nawet pocisk bez napędu był lepszy niż nic. Tym bardziej, że jego ludzie mieli szansę na oddanie co najwyżej trzech salw, nim do stacji dotrą rakiety agresorów. — Ognia! — warknął i dodał ciszej: — Uwaga obrona antyrakietowa, zaraz będziecie mieli pełne ręce roboty!
Odległość była zbyt duża — nawet dla szerokopasmowych czujników HMS Madrigal, by zdołały one zarejestrować poszczególne rakiety. Całą salwę natomiast dostrzegły bez trudu i obaj admirałowie w milczeniu przyglądali się lawinie ognia pędzącej ku Orbit 4. Obserwując kątem oka szarą i ściągniętą twarz Yanakova, Courvosier wiedział, że nie ma co się odzywać — nie jest w stanie powiedzieć niczego sensownego.
Simondsem wstrząsnął dreszcz, gdy obserwował rakiety na ekranach Thunder of God. Wystrzeliły je obie strony i na ekranie taktycznym wyglądały niczym krople krwi, piękne mimo swej obsceniczności. Powinny rozlegać się grzmoty i trzaskać błyskawice, ale słychać było jedynie szum klimatyzacji i spokojne, ciche głosy operatorów. A wszystko oświetlało stonowane światło lamp.
Rubinowe kropki poruszały się upiornie niemrawo, zupełnie jakby czas zwolnił. Trzydzieści pięć sekund po pierwszej salwie oddana została druga, chwilę później stacja odpowiedziała tym samym, a po kolejnych trzydziestu pięciu ukazała się kolejna seria, równocześnie z obu stron. A potem rakiety pierwszych salw zniknęły z ekranów — wypaliło im się paliwo i przestały działać napędy. Admirał Jansen zmienił lekko kurs, by zejść z drogi pociskom obrońców, poruszającym się już wyłącznie siłą bezwładu po torach balistycznych. Simonds wyobraził sobie rakiety, wystrzelone przez podległe mu okręty, mknące przez pustkę należącą do Boga i niewidoczne dla pasywnych sensorów, i było to niemal rozmarzone oczekiwanie na to, co było nieuchronne.
System obrony stacji nie został opracowany z myślą o samodzielnym powstrzymaniu salwy burtowej oddanej przez osiemdziesiąt procent Marynarki Masady. Fortyfikacje były praktycznie nieruchomymi celami — wszystko, co zostało celnie wystrzelone, musiało w nie trafić, jeśli nie zostało zniszczone przez obronę przeciwrakietową. A ta była po prostu za słaba, by powstrzymać nadlatującą chmarę.
Radary artyleryjskie namierzyły zbliżającą się salwę, na ich spotkanie pomknęły pociski antyrakietowe. Szanse na przechwycenie miały znacznie mniejsze niż ich w pełni nowoczesne odpowiedniki, ale artylerzyści kapitana Hilla sprawili się dobrze — zniszczyli ponad jedną trzecią nadlatujących rakiet, a potem odezwały się lasery i automatyczne działka szybkostrzelne.
Admirał Jansen wpatrywał się uważnie w ekran, ignorując salwy przeciwnika pędzące ku jego okrętom. Pierwsza i tak była nieważna: rakiety bez napędu nie stanowiły zagrożenia dla poruszających się okrętów. Rakiety z drugiej będą co prawda dysponowały resztkami napędów, gdy dolecą do okrętów, ale wystarczy ich zaledwie na najprostszy z możliwych ataków bez manewrowania. Jedynie te z trzeciej stanowiły realne zagrożenie, ale minie jeszcze trochę czasu, nim do niego dotrą. Widząc na ekranie jaskrawy rozbłysk, wyszczerzył z zadowoleniem zęby. Po pierwszym nastąpiły kolejne, jaskrawe mimo przyciemniających filtrów i wynoszącej dziesięć sekund świetlnych odległości.