Komandor Isaiah Danville siedział bez ruchu na pogrążonym w głuchej ciszy mostku dozorowca Bancroft. W powietrzu niemalże czuło się strach, rezygnację i bezsilność, a w rezultacie gotowość na śmierć. Na swój sposób mogło się to okazać pozytywnym bodźcem — ludzie mający pewność, że zginą, nie popełnią błędów wynikających ze strachu lub chęci przeżycia. Chęć mieli wszyscy, szansy nikt.
Danville zastanawiał się, dlaczego Bóg zdecydował się zabić ich wszystkich w taki właśnie sposób — wierzący nie kwestionuje Woli Bożej, ale miło byłoby wiedzieć, dlaczego umieścił flotyllę wprost na drodze pogan. Gdyby skierował ich trochę na bok, mogliby przeczekać bez napędu, nie zostając zauważeni. Tak, musieli zostać spostrzeżeni, skoro więc niemożliwością okazało się przeżyć…
— Odległość? — spytał cicho.
— Zbliża się do sześciuset tysięcy kilometrów, panie komandorze. Za trzydzieści dwie sekundy znajdą się w zasięgu naszych rakiet.
— Pozostać w pogotowiu i nie strzelać bez rozkazu — polecił. — Chcę ich mieć tak blisko, jak tylko się da.
Honor zamyśliła się głęboko — widziała dozorowce na ekranach krążownika i była tak samo zaskoczona ich obecnością i zachowaniem jak Alistair.
— I co, Andy? — spytała.
— Niby nie są groźne, ma’am, ale nie ma ich w naszej bazie danych o okrętach graysońskich. Nawet w informacjach od władz Graysona; przyznaję, że byłbym spokojniejszy, gdybym je tam znalazł.
— Ja też. — Honor z lekka przygryzła wewnętrzną stronę dolnej wargi.
Istniało wiele powodów, dla których ludzie Yanakova mogli pominąć jedną klasę drobnych, wewnątrzsystemowych okrętów, od zwykłego niedopatrzenia poczynając, ale nadal nie mogła znaleźć choćby jednego powodu, dla którego flotylla złożona z trzech takich okręcików znalazła się tak daleko od planety.
— Porucznik Metzinger, proszę ich wywołać — poleciła.
— Aye, aye, ma’am… Wywołuję. Minęło pięć sekund, potem dziesięć. W końcu porucznik Metzinger wzruszyła ramionami i zameldowała:
— Nie odpowiadają, ma’am.
— Wywołują nas, panie kapitanie — głos oficera łącznościowego był spokojniejszy niż powinien. — Potwierdzili, kim są. Nasze rozpoznanie okrętów jest właściwe. Mam odpowiedzieć?
— Nie. — Danville zacisnął usta.
A więc to rzeczywiście była eskorta konwoju dowodzona przez tę pozasystemową dziwkę. To znaczy, że Bóg w istocie był sprawiedliwy — skoro zdecydował, że nadszedł czas, by zginęli, dał im okazję do zabrania ze sobą tej, która bluźniła przeciw Jego Woli, przyjmując świętokradczo rolę należną mężczyźnie.
— Zrobią się podejrzliwi, jeśli nie odpowiemy, panie kapitanie — pierwszy oficer powiedział to tak cicho, że jedynie Danville mógł go usłyszeć. — Może powinniśmy spróbować ich oszukać?
— Nie uda nam się — odparł równie cicho Danville. — Za mało wiemy o używanych przez nich kryptonimach i zasadach łączności; zdradzimy się w pierwszym zdaniu. Lepiej niech się zastanawiają, kim jesteśmy i co tu robimy: to zwiększa nasze szanse.
Zastępca przytaknął bez słowa, a Danville ponownie skoncentrował się na ekranie, z którego zresztą ani na moment nie spuszczał wzroku. Okręty RMN miały większy zasięg tak rakiet, jak i broni energetycznej i nieporównywalnie lepsze środki aktywnej obrony przeciwrakietowej… tylko że jak na razie żaden z tych środków nie został uaktywniony, a znaleźli się już w zasięgu jego rakiet. Miał wielką ochotę otworzyć ogień, ale stłumił ją, wiedząc, że jedyna szansa, jaką miała jego flotylla, to salwa z najbliższej możliwej odległości. Jego atut stanowiło zaskoczenie oraz fakt, że tamci przybywali zbyt długo poza systemem, by wiedzieć, co się tu wydarzyło. Będą próbowali się z nim skontaktować, zastanawiając się, dlaczego nie odpowiada, a każda sekunda zbliżała nadlatujące okręty o trzy tysiące trzysta kilometrów do jego rakiet.
Na ekranie łączności fotela kapitańskiego pojawiło się oblicze komandora McKeona.
— Nie wiem, co się tu dzieje — przyznała Honor bez żadnych wstępów — ale lepiej będzie, jak pan im się przyjrzy, komandorze.
— Według rozkazu, ma’am. Prawdopodobnie mają jakieś problemy z łącznością. Nadal przyspieszają, kierując się ku nam, więc chcą nawiązać kontakt.
— Musiało zdarzyć się coś naprawdę poważnego, jeśli wszystkie trzy straciły radiostacje… proszę ich wywołać, gdy będą o jedną sekundę świetlną.
— Aye, aye, ma’am.
— Niszczyciel nas wywołuje, panie kapitanie — głos oficera łączności tym razem był napięty, o co trudno było mieć do niego pretensje: Troubadour przyspieszył, kierując się wprost na Bancrofta, i znajdował się już bliżej niż o jedną sekundę świetlną.
Czyli znacznie bliżej, niż Danville miał nadzieję. Niszczyciel był już w zasięgu broni energetycznej i nadal nic nie wskazywało, by jego dowódca coś podejrzewał. Oba krążowniki zaś weszły w zasięg skutecznego ostrzału rakietami.
— Poruczniku Early, proszę przygotować się do ostrzelania niszczyciela z dział laserowych — oznajmił formalnie Danville, żałując, że ma głos nie tak spokojny, jakby chciał. — Rakiety proszę wycelować w krążowniki.
Oficer taktyczny przekazał rozkazy na pozostałe okręty, używając kodowanej fali aktywnej, a Danville przygryzł wargę. Żeby niszczyciele jeszcze trochę się zbliżyły… jeszcze tylko troszeczkę… Cholera!
— Przecież to absurd! — warknął McKeon: znajdowali się o mniej niż sekundę świetlną od dozorowców, które nadal milczały jak zaklęte.
Wykluczając ogólnosystemową ciszę radiową, co było bez sensu, albo niezwykle poważną awarię łączności, co z kolei było niezwykle mało prawdopodobne, pozostawała tylko jedna możliwość — ktoś tu coś kombinował i na pewno nie była to Królewska Marynarka. Jeżeli były to na przykład jakieś dziwaczne ćwiczenia, to miał dość przymusowego w nich uczestnictwa.
— No dobrze, skoro chcą się bawić, to proszę bardzo! — zdecydował. — Panie Castairs, zechce pan oświetlić prowadzącego radarem, chcę mieć mapę ich kadłuba.
— Aye, aye, sir! — w zwykle chłodnym głosie oficera słychać było czystą radość i McKeon uśmiechnął się odruchowo.
To, co właśnie rozkazał zrobić sprowadzało się do omiecenia kadłuba wąską, ale silną wiązką radarową, i zwykle rozumiane było przez wszystkie floty jako odpowiednik zawołania ”te, durniu”. Przy tak małej odległości mogło popalić odbiorniki dozorowca, ale to już nie była jego sprawa. Odpowiadał po prostu nieuprzejmością na chamstwo i to, ile czasu ci tutaj byli odcięci od reszty galaktyki, nie miało znaczenia, bowiem zwyczaj wywodził się jeszcze z Ziemi, z okresu poprzedzającego kolonizację kosmosu.
— Co za…? — Early urwał, zagłuszony przez wycie alarmów.
Danville skrzywił się odruchowo, i podnosząc głos, by przekrzyczeć klaksony, rozkazał:
— Ognia!
HMS Troubadour nie miał szans na unik, bowiem lasery strzelają z prędkością światła, tak więc wiązka dociera do celu dokładnie w momencie, w którym sensory zaatakowanego informują go o tym. Każdy z dozorowców uzbrojony był w jedno działo laserowe i gdyby niszczyciel miał włączone osłony burtowe, prymitywna i słaba broń nie zdołałaby wyrządzić okrętowi żadnych szkód. Osłony jednak nie były włączone i trzy wiązki spolaryzowanego światła uderzyły w kadłub prawej burty w części dziobowej, prując pancerne płyty, dehermetyzując przedziały i niszcząc wszystko, co spotkały na drodze.