— Ale ty jesteś rozpieszczony — oceniła, wtulając nos w kremowe futro na jego brzuchu.
— Bleek! — zgodził się radośnie.
Ponieważ była późna noc, sala gimnastyczna świeciła pustkami — każdy rozsądny i nie mający służby człowiek spał sobie smacznie. Honor także powinna to robić, ale doszła do wniosku, że zbyt wiele czasu spędza za biurkiem. A w ciągu „okrętowego dnia” nigdy nie starczało jej czasu na ćwiczenia. Poza tym, mając salę tylko dla siebie, mogła zmienić ustawienie pola grawitacyjnego, nie sprawiając tym nikomu kłopotu — przyspieszony oddech i lekkie zmęczenie dobitnie świadczyły o tym, że nie poświęcała dość czasu i uwagi swej kondycji fizycznej.
Przeszła do szatni, posadziła Nimitza na ławce i obiecała sobie więcej trenować. Zanim się rozebrała, treecat zdążył schować ukochaną zabawkę do szafki i przyglądał się jej z ledwie maskowanym obrzydzeniem, gdy wchodziła pod prysznic. Gorąca woda była wspaniała. Namydlając się płynnym mydłem z dozownika, Honor doszła do wniosku, że najwyższa pora, by znalazła sobie nowego sparingpartnera. Porucznik Wisner był dobry, ale już parę tygodni temu przeniesiono go w ramach rotacji personelu, a ona zwlekała z wyborem nowego przeciwnika do ćwiczeń w walce wręcz pod pozorem, że nie ma czasu na przemyślenie tej kwestii.
Wcierając mydło we włosy, zdecydowała, że dobrym wyborem powinna być sierżant major Babcock, najstarsza rangą podoficer w pokładowym kontyngencie marines. Może nawet zbyt dobrym. Od czasów Akademii minęło sporo lat i to, że wtedy Honor należała do pierwszej drużyny, nie zmieniało faktu, że potem nie ćwiczyła tyle, ile powinna. Sądząc po tym, co zdobiło kurtkę jej wyjściowego munduru, Iris Babcock powinna powiązać ją w pęczki, nie pocąc się przy tym specjalnie. Co byłoby może i nie najgorszym wyjściem. Z tą świetlaną myślą wyłączyła prysznic — zawsze potrzebowała konkretnego wyzwania, by zdobyć się na najwyższy wysiłek, więc powinna szybko wrócić do formy, mając taką przeciwniczkę.
Ociekając wodą, wróciła do szatni i złapała świeży ręcznik. Nimitz zwinął się w kłębek i cierpliwie czekał, aż Honor się wysuszy, ubierze i włoży na wilgotne jeszcze włosy biały beret kapitana okrętu Jej Królewskiej Mości. Gdy wreszcie skończyła, był bardziej niż gotów do zajęcia przynależnego mu miejsca na prawym, specjalnie wywatowanym ramieniu jej kurtki mundurowej. Posadziła go na ramieniu i skierowała się do swojej kabiny, a ponieważ miała jeszcze sporo pracy, włączyła światło i siadła za biurkiem, zmuszając się, by nie patrzeć przez panoramiczne okno zaczynające się na wysokości jej kolan, a kończące pod sufitem. Po drodze sprawdziła przytwierdzony do ściany moduł ratunkowy Nimitza. Znajdował się on w pobliżu biurka i był najnowszym dostępnym na rynku modelem o wzmocnionej odporności, zwiększonych zapasach tlenu i całą masą świetnych zabezpieczeń. Normalnie sprawdzała stan modułu codziennie, ale jak długo nie potrafiła obsługiwać odruchowo tego nowego modelu, postanowiła robić to za każdym razem, gdy przechodzi obok.
Widząc, czym się zajmuje, Nimitz zamruczał z aprobatą — doskonale wiedział, do czego i dla kogo przeznaczone było to urządzenie, a doświadczenia sprzed paru lat spowodowały, iż stał się zdecydowanym zwolennikiem ich istnienia. Uśmiechnęła się, słysząc jego poparcie, spojrzała na zdeformowaną od gorąca złotą plakietkę zawieszoną nad modułem i zabrała się do pracy. Zdążyła włączyć komputer, gdy obok niej wyrósł MacGuiness z dymiącym kubkiem kakao. Szybkość, z jaką to zrobił, kolejny raz spowodowała przelotne podejrzenie, czy przypadkiem nie podłączył gdzieś miernika mocy do jej sprzętu, bo pojawiał się zawsze, kiedy go uruchamiała, niezależnie od pory dnia czy nocy. W sumie byt to nieistotny szczegół, ale gorące, aromatyczne kakao zawsze stanowiło mile urozmaicenie.
— Dzięki, Mac — uśmiechnęła się, odbierając kubek.
— Nie ma za co, ma’am, Smacznego — odparł poważnie, dopełniając rytuału.
Steward MacGuiness przeszedł wraz z nią z poprzedniego okrętu i w ciągu ostatnich dwudziestu siedmiu miesięcy wypracowali odpowiadający obojgu model wzajemnych stosunków, choć jak na jej gust był nieco zbyt troskliwy. Jednak ku swemu zaskoczeniu Honor odkryła, że rozpieszczanie od czasu do czasu sprawiało jej przyjemność.
MacGuiness zniknął w kuchni, a ona wróciła do komputera. Oficjalnie nie należała do misji dyplomatycznej admirała Courvosiera, ale dowodziła eskortą konwoju, którego ostatecznym celem był system Casca leżący dwadzieścia dwa lata świetlne za układem Yeltsin. Ponieważ żaden z nich nie znajdował się w szczególnie przyjaznej okolicy, a pojedyncze systemy często miały niemiłe doświadczenia z piratami lub też po cichu wspomagały swe gospodarki piractwem, Admiralicja przydzieliła frachtowcom silną eskortę. Zwłaszcza że ostatnio sytuacja stała się groźniejsza i Ministerstwo Spraw Zagranicznych podejrzewało, że miało to bezpośredni związek z zainteresowaniem tym obszarem ze strony Ludowej Republiki Haven. Stąd też konwój miał eskortę złożoną z dwóch krążowników i pary niszczycieli.
Honor sprawdziła codzienne meldunki ze wszystkich okrętów i zadowolona pokiwała głową — jak się spodziewała, donosiły o pełnej gotowości. Tym niemniej nadal jeszcze sprawiały jej satysfakcję: w końcu po raz pierwszy dowodziła własną eskadrą, i to mając pod sobą naprawdę dobrych kapitanów. Skończyła czytać i odchyliła się na oparcie fotela, przyglądając się w zamyśleniu Nimitzowi skulonemu na przytwierdzonej do ściany wyściełanej półce. Pomijając fakt, iż ciągle miała za mało czasu, była zadowolona z dotychczasowego przebiegu misji. Brak czasu był zresztą częściowo jej własną winą — Andreas mógł samodzielnie dowodzić okrętem, a ona za bardzo martwiła się codziennymi operacjami konwojowymi. Zawsze największą trudność sprawiało jej zdawanie się na innych. Powinna pozwolić dowodzić Andreasowi i skupić się na kwestiach związanych z dowodzeniem konwojem. Wiedziała, że ta niechęć ma też podświadomy powód innej natury — nie żeby uważała Venizelosa za niekompetentnego, ale obawiała się utraty tego, czego zawsze najbardziej pragnął każdy oficer marynarki — faktycznego dowodzenia własnym okrętem, na którym było się dosłownie pierwszym po Bogu.
Prychnęła cicho i dopiła kakao — MacGuiness wiedział, jak należy je przygotować, by było smaczne, co również powinno ją zdopingować do intensywniejszych ćwiczeń: człowiek nie zauważał, kiedy pochłaniał nadmiar kalorii. W końcu wstała i podeszła do okna, za którym roztaczał się dziwny i zmienny obraz nadprzestrzeni. To okno było jedną z niezaprzeczalnych zalet nowego okrętu, ponieważ dawało ciągłe poczucie nieograniczoności wszechświata, pozwalając zarówno na odprężającą kontemplację, jak i na utrzymanie właściwego poczucia perspektywy. Spoglądając przez nie, miało się świadomość, jak mały jest człowiek i jego osiągnięcia wobec bezmiaru stworzenia. Czasami stanowiło to wyzwanie, a czasami doskonały relaks, tak jak teraz, gdy z ulgą wyciągnęła się na miękkiej leżance ustawionej pod nim tak, że leżąc, spoglądało się prosto w przestrzeń. W tym przypadku w nadprzestrzeń, jako że w niej się właśnie poruszali, korzystając z fali grawitacyjnej, która jeszcze nie dorobiła się nazwy, a jedynie numeru katalogowego. Jej kwatera znajdowała się zaledwie około stu metrów przed rufowym pierścieniem napędu i widok w pierwszej kolejności wypełniał niematerialny, a wyglądający jak zamarznięta błyskawica, tyle że wielobarwna, rufowy żagiel Warshawskiej. Był to dysk o trzystukilometrowej średnicy, przechwytujący energię fali grawitacyjnej, Jego poziom przechwytywania ustawiony był na niewielką moc, dając stosunkowo niewielkie przyspieszenie kompensowane przez ustawienie dziobowego żagla na dokładnie przeciwną wartość, dzięki czemu okręt utrzymywał stałą prędkość, wynoszącą pięćdziesiąt procent prędkości światła. Krążownik mógłby lecieć z szybkością prawie o połowę większą, ale zagęszczenie cząsteczek w paśmie, w którym się znajdowali, byłoby również większe niż możliwości ochronne pól siłowych frachtowców, co spowodowałoby ich zagładę.