Honor otworzyła moduł ratunkowy i Nimitz wskoczył do niego z rezygnacją. Tym razem nie było pośpiechu, więc spokojnie sprawdził podajniki wody i jedzenia, poprawił gniazdo i dopiero wtedy ułożył się wygodnie. Potem spojrzał wymownie na Honor i miauknął cicho.
— Ty też na siebie uważaj — powiedziała miękko, drapiąc go za uszami.
A gdy zamknął oczy, cofnęła rękę i zamknęła starannie drzwiczki.
— Mamy potwierdzenie odczytu masy, ma’am — poinformował ją czekający przy windzie Venizelos. — To Thunder of God. Oblatuje w tej chwili Yeltsina.
— Czas przybycia?
— Jest nadal prawie dwa miliardy kilometrów od nas, ma’am, i porusza się, nie przekraczając pięćdziesięciu g, prawdopodobnie dlatego, by uniknąć wykrycia. Ma obecnie prędkość pięćdziesiąt dziewięć koma pięć tysiąca kilometrów na sekundę. Zakładając, że utrzyma obecne przyspieszenie, dotrze do Graysona za około osiem godzin z prędkością około siedemdziesięciu czterech tysięcy kilometrów na sekundę.
Honor skinęła głową i odwróciła się, słysząc, że winda zatrzymała się ponownie na mostku. Wysiadł z niej komandor Brenthworth w przepisowym skafandrze próżniowym Royal Manticoran Navy, najwyraźniej wyszukanym w magazynach przez intendenta. Wyróżniały go jedynie graysońskie dystynkcje wymalowane na ramionach. Widząc ją, uśmiechnął się, nie próbując jednak ukryć napięcia.
— Jeszcze możesz wrócić na powierzchnię, Mark — powiedziała tak cicho, by nikt inny tego nie usłyszał.
— Mam przydział na ten okręt, ma’am — głos Brenthwortha był całkowicie spokojny, co spotkało się z jej aprobatą, ale nie skłoniło do zaniechania tematu.
— Nie przeczę, że masz tu przydział, ale w ciągu najbliższych paru godzin nie bardzo będziesz miał możliwość wykonywania obowiązków oficera łącznikowego: w akcji nie bierze udziału żaden wasz okręt.
— Kapitan Harrington: jeśli chce się mnie pani pozbyć, musi pani rozkazać mi opuścić okręt. Inaczej zostaję. A co do wykonywania obowiązków… Skoro leci pani złoić skórę naszym wrogom, na pokładzie powinien być choć jeden graysoński oficer.
Honor na moment zaniemówiła i pokiwała głową. Komandor Mark Brenthworth rzeczywiście był uparty. Poklepała go delikatnie po ramieniu, podeszła do stanowiska astrogatora i spojrzała na ekran nad ramieniem komandora porucznika DuMorne’a.
Thunder of God albo Saladin, jak kto wolał, leciał wolno, co było średnio zrozumiałe, jako że od Graysona dzieliło go nadal ponad sto minut świetlnych, a od Yeltsina — dobre czterdzieści, czyli znajdował się daleko poza zasięgiem sensorów, jakimi dysponował Grayson. Naturalnie kapitan wiedział, że ma przeciwko sobie nowoczesne okręty Królewskiej Marynarki, ale z tej odległości również nie miał prawa ich dostrzec, a zakładanie, że Królestwo ma aż taką przewagę techniczną, byłoby niczym nie uzasadnione. Gdyby nie sondy, nadal nie wiedzieliby o jego obecności, sondy zaś były tak ekranowane, że powinny być niezauważalne dla sensorów krążownika liniowego. Zakładając, że nie wiedział o ich istnieniu i rozmieszczeniu w systemie, a nie mógł o tym wiedzieć. Musiał więc być przekonany, że nadal pozostał nie zauważony.
A to mówiło wiele o jego charakterze.
Potarta z namysłem czubek nosa. Biorąc pod uwagę różnice uzbrojenia i opancerzenia, sama nie postąpiłaby w ten sposób, ale najwyraźniej miała do czynienia z kimś znacznie bardziej ostrożnym. Zaplanował sobie, że zanim dotrze w zasięg planetarnych sensorów, znajdzie się po przeciwnej stronie Yeltsina, i wcześniej wyłączy napęd, co przedłuży czas dotarcia do Graysona, ale go nie zdradzi, bo będzie poruszał się torem balistycznym. W efekcie znajdzie się w miejscu umożliwiającym ostrzelanie Graysona nie zauważony przez sensory, które zarejestrują dopiero odpalenie rakiet.
Nawet nieźle to sobie wymyślił, musiała mu to przyznać. Sytuacja wyglądała jednak inaczej, ponieważ sondy meldowały o każdym jego ruchu w czasie rzeczywistym, a więc stale wiedziała, gdzie jest. Problem polegał na tym, jak najlepiej wykorzystać te informacje… Sięgnęła nad ramieniem siedzącego DuMorne’a i wyrysowała na ekranie krzywą zaczynającą się przy Graysonie i biegnącą wokół Yeltsina wewnątrz przewidywanego kursu Saladina.
— Steve, zaprogramuj i oblicz taki manewr przy założeniu, że polecimy z maksymalnym przyspieszeniem — poleciła. — Sprawdź, gdzie i kiedy znajdziemy się w zasięgu jego sensorów.
DuMorne zajął się obliczeniami, a Honor spokojnie czekała, obserwując, jak jej szkic zmienia się w starannie obliczony i wyrysowany kurs.
— Zauważy nas mniej więcej tu, ma’am, sto trzydzieści pięć milionów kilometrów od Yeltsina, za około sto dziewięćdziesiąt minut. Będziemy mieli wtedy prędkość pięćdziesięciu sześciu tysięcy sześćset sześćdziesięciu siedmiu kilometrów na sekundę, a on będzie tutaj: około czterysta dziewięćdziesiąt siedem milionów kilometrów od Yeltsina i jeden koma trzy miliarda kilometrów od Graysona. Nasze kursy zetkną się dwa koma trzy miliarda kilometrów przed Graysonem pięć godzin i dwadzieścia pięć minut później — zameldował DuMorne i dodał: — Zakładając naturalnie, że przyspieszenia pozostaną bez zmian.
Skinęła głową, zdając sobie sprawę, że jedyną naprawdę pewną rzeczą było to, że przyspieszenie Saladina nie pozostanie bez zmian, gdy ich dostrzeże.
— A gdybyśmy okrążyli w przeciwną stronę Yeltsina i przyjęli kurs odwrotny do jego kursu?
— Momencik, ma’am. — DuMorne ponownie pochylił się nad klawiaturą i po chwili na ekranie pojawiła się następna linia. — Wtedy zauważyłby nas jakieś półtora miliarda kilometrów przed orbitą Graysona za dwieście pięćdziesiąt minut. Prędkość zbliżania wyniosłaby sto czterdzieści jeden tysięcy czterysta dziewięćdziesiąt siedem kilometrów na sekundę, a kursy zetknęłyby się czterdzieści osiem minut po wykryciu nas.
— Dziękuję. — Splotła dłonie i powoli skierowała się ku fotelowi kapitańskiemu, pogrążona w myślach.
Jedyną rzeczą, której absolutnie nie mogła zrobić, było bezczynne czekanie, aż Saladin się zbliży — dysponując takim czasem, osiągnąłby wystarczającą prędkość, by zdobyć całkowitą przewagę w pojedynku artyleryjskim, i mógłby praktycznie bez przeszkód okrążyć planetę i jej okręty. By temu zapobiec, mogła po prostu przyjąć kurs odwrotny do jego kursu i doprowadzić do klasycznego spotkania czołowego. Wówczas Saladin nie uniknąłby walki, ale przy tak dużej prędkości, z jaką okręty zbliżałyby się do siebie, walka ta trwałaby naprawdę krótko — cztery minuty pojedynku przy użyciu rakiet dysponujących jeszcze napędami i siedem sekund wymiany salw z broni energetycznej. W takiej sytuacji najważniejszym czynnikiem byłoby po prostu szczęście.
Mogła również lecieć kursem zbliżonym do kursu Saladina, ale tworzącym ciaśniejszą parabolę wokół Yeltsina. Saladin będzie miał wtedy nadal większą prędkość, gdy ich odkryje, ale okręty będą na kursie zbliżeniowym i jeśli nie przerwie ataku, nie będzie w stanie uniknąć walki. Jej okręty będą miały do przebycia krótszą drogę, a walka potrwa nieporównywalnie dłużej. Minus takiego rozwiązania stanowił rodzaj walki — byłby to klasyczny bój spotkaniowy z długą wymianą salw burtowych. A w tym przypadku liczniejsze wyrzutnie, pojemniejsze magazyny i silniejsze osłony burtowe z każdą sekundą dawałyby Saladinowi większą przewagę. Im dłużej trwałaby walka, tym gorzej wyszłyby na tym Fearless i Troubadour. Chociaż z drugiej strony, miałyby również więcej czasu na uszkodzenie okrętu przeciwnika.
Tak więc miała do wyboru albo krótki, zacięty bój przechwytujący i nadzieję, że będzie miała szczęście w przeciwieństwie do Saladina, albo długi pojedynek artyleryjski, którego efektem będą poważne straty w ludziach i sprzęcie.