Szyszka poleciała w krzaki, a wiewiórka wyskoczyła prosto w górę niczym wypchnięta sprężyną. W locie odwróciła się, wrzasnęła oburzona, potem wylądowała i zamarła sparaliżowana przerażeniem, gdy odkryła, że ma do czynienia ze swym najgroźniejszym naturalnym wrogiem. Stała tak, drżąc na całym ciele i czekając na śmierć, niezdolna do jakiegokolwiek ruchu, aż Nimitz nie bleeknął radośnie i nie palnął jej w nos otwartą łapą, ale ze schowanymi pazurami. Cios nie był zbyt silny, ale wystarczył, by wiewiórka zrobiła salto i otrząsnęła się z szoku — błyskawicznie pozbierała się z ziemi i przez moment wydawało się, że przebiera wszystkimi sześcioma łapami w powietrzu, nim prysnęła prosto do nory, piszcząc rozpaczliwie. Kiedy zniknęła w mrocznym otworze z kolejnym piskiem, Nimitz usiadł zadowolony i zamruczał z autentyczną satysfakcją.
— Wiesz, że jesteś okropny, Stinker? — powitała go Honor.
— Bleek! — zgodził się radośnie i wskoczył jej na kolana. LaFollet prychnął cicho, lecz treecat zignorował jego rozbawienie jako niegodne uwagi. Obejrzał starannie łapy, pozbył się jakiejś grudki ziemi i oblizał wąsy, każdym gestem dając do zrozumienia, jak jest z siebie zadowolony.
— Ta wiewiórka nic ci nie zrobiła.
Nimitz wzruszył ramionami przednich łap, którego to gestu nauczył się od ludzi.
Treecaty zawsze zabijały tylko tyle zwierząt, by zaspokoić głód, ale polowanie było dla nich czystą przyjemnością i wcale nie musiało być uwieńczone zabiciem ofiary, by zostać uznane za udane. Może to także powodowało, że tak dobrze rozumiały się z ludźmi. Dla Nimitza dzisiejsza ofiara należała do kategorii: „wiewiórka, jadalna, sztuk jedna” i to, czy wywołał u niej szok ze stresem czy nie, było mu całkowicie obojętne.
Honor pokiwała głową i skrzywiła się, słysząc bipnięcie chronometru. Spojrzała na jego ekran i skrzywiła się bardziej, po czym posadziła treecata na ramieniu i wstała. Nimitz miauknął pytająco, opierając chwytną łapę o czubek jej głowy, więc wyjaśniła:
— Jesteśmy spóźnieni, a Howard mnie zabije, jeśli nie zjawię się na tym spotkaniu.
— Wątpię, by zarządca posunął się aż tak daleko, milady — uspokoił ją z poważną miną LaFollet.
Parsknęła śmiechem, a Nimitz prychnął z lekką pogardą. Nigdy nie mógł zrozumieć, dlaczego ludzie w ogóle, a jego człowiek w szczególności przywiązywali taką wagę do „czasu” i „punktualności”. Doskonale zdawał sobie sprawę, że nie ma sensu protestować, więc zmilczał i wbił pazury w wyściełany naramiennik kamizelki, z doświadczenia wiedząc, że Honor zacznie energicznie maszerować.
Honor ubrana była w odważniejszą wersję tradycyjnego damskiego stroju graysońskiego, toteż gdy energicznie maszerowała, suknia z szelestem fruwała wokół jej długich nóg. Ponieważ tym razem naprawdę zaczęła się spieszyć, zmierzając ku wschodniemu wejściu, LaFollet, jak większość urodzonych na Graysonie, musiał prawie biec, by dotrzymać jej kroku. Może tracił w ten sposób na godności, ale zajmował przynależne do wykonywania obowiązków miejsce. Honor zdawała sobie z tego sprawę, ale nie zwolniła — była faktycznie spóźniona, a do pokonania pozostał jej jeszcze kawał drogi, bowiem Harrington House był dużą, luksusową rezydencją.
Zbyt dużą, luksusową i kosztowną jak na jej gust, ale nikt jej nie pytał o zdanie zarówno w fazie projektowania, jak i budowy. Pomyślano ją jako prezent dla kobiety, która uratowała całą planetę, więc nawet po fakcie nie bardzo mogła protestować, choć wspaniałość budowli chwilami ją przytłaczała. Poza tym, jak jej regularnie przypominał Clinkscales, nie została ona zbudowana wyłącznie dla jej przyjemności — większość miejsca zajmowały biura i instytucje administrujące domeną Harrington. Uczciwie też musiała przyznać, że zbędnej przestrzeni było w niej niewiele.
Kiedy wyszli z ogrodu, zwolniła nieco — wschodnie wejście było głównym wejściem publicznym, więc należało zachować pozory dostojeństwa, a nie gnać jak do pożaru. Stojący przy wejściu gwardzista wyprężył się i zasalutował i Harrington ledwie zapanowała nad odruchem oddania honorów. Skinęła jedynie głową i wkroczyła na schody. Była w ich połowie, gdy drzwi znajdujące się na szczycie i także stale pilnowane przez wartownika otworzyły się i stanął w nich siwy mężczyzna o ostrych rysach. Spojrzał zniecierpliwiony na chronometr, usłyszał jej kroki na kamiennych stopniach i uśmiechnął się. Już bez pośpiechu wyszedł jej na spotkanie.
— Przepraszam, że się spóźniłam — powitała go Honor. — Szliśmy już tu, gdy Nimitz zwietrzył wiewiórkę.
Howard Clinkscales wyszczerzył się radośnie i pogroził palcem Nimitzowi. Ten zastrzygł lewym uchem, bynajmniej nie przejęty naganą, i Clinkscales roześmiał się. Był czas, gdy potraktowałby obce stworzenie zupełnie inaczej, nie wspominając już o tym, że diametralnie odmiennie zareagowałby na sam pomysł, by kobieta została patronem, ale czas ten dawno przeminął.
— Cóż, skoro powód był aż tak istotny, przeprosiny nie są potrzebne, milady. Z drugiej strony powinniśmy jednak mieć przygotowane te papiery, gdy zjawi się kanclerz Prestwick z potwierdzeniem zgody rady.
— Przecież to ma być „zaskakujące oświadczenie”, więc może nie przesadzajmy z tą gotowością?
— Zaskakujące ma być i owszem, ale dla mieszkańców domeny i dla innych patronów, milady. Nie dla pani. Proszę więc nie próbować mi się tu wymigiwać od pracy. Poza tym jeszcze sobie pani nie wyrobiła stosownych dla bumelanctwa odruchów.
— Przecież ciągle mi powtarzasz, żebym się nauczyła kompromisu. Jak mam się nauczyć, skoro ty nigdy nie chcesz pójść na kompromis?!
— Aha! — prychnął Clinkscales i to był cały komentarz.
Oboje wiedzieli, że Honor czuła się nieswojo, dysponując tak autokratyczną władzą, jaką na Graysonie posiadał każdy patron, choć równie często dochodziła do wniosku. iż dobrze się stało, że tak właśnie zostało to pomyślane. Władza patrona była sprzeczna z zasadami demokracji, w której została wychowana, ale z drugiej strony w Gwiezdnym Królestwie nawet nie próbowałaby kariery administracyjnej czy rządowej, bo po prostu charakterologicznie się do niej nie nadawała i to na długo wcześniej, niż miała okazję poznać, jak od kuchni wyglądają machinacje polityki wewnętrznej.
Zresztą w ogóle się nad tymi kwestiami nie zastanawiała, nim nie została nagle wyniesiona do rangi patrona i nie zapoznała się ze związanymi z tym obowiązkami. Dopiero wtedy pojęła tak naprawdę, dlaczego nigdy nie lubiła polityki. Przez lata przygotowano ją do podejmowania decyzji, poszukiwania celów i używania niezbędnych środków, by je osiągnąć, ze świadomością, że każde wahanie może kosztować życie wielu ludzi. Te zasady były zrozumiałe i logiczne, natomiast zasady myślenia polityków były niezrozumiałe i zgoła obce tak dla niej, jak i dla każdego oficera. Konieczność nieustannego zmieniania stanowiska i dążenia do kompromisu, czyli niedoskonałego porozumienia, które nigdy długo nie trwa oraz cieszenie się połowicznymi zwycięstwami nie były dla człowieka naturalne i nie mogły być za takie uważane. Zdawała sobie sprawę, że wojskowi mają skłonność do upraszczania problemów i do dzielenia wszystkiego na czarne i białe, a od szarego bolą ich głowy. Wiedziała też, że postawa polityków zapobiegała często despotyzmowi, choć z drugiej strony równie często uniemożliwiała podjęcie potrzebnych działań. Wiedziała także, że królewscy oficerowie zawsze dążyli do zwycięstwa, bowiem połowiczne zwycięstwo oznaczało jedynie straty w ludziach i konieczność rozegrania następnej bitwy. Dlatego zresztą wojskowi preferowali autokratyczne systemy rządów, w których ludzie bez niepotrzebnego mędrkowania robili to, co im kazano. Co równocześnie tłumaczyło, dlaczego wojskowi, przejmując władzę, rzadko kiedy dobrze rządzili w nieautokratycznych społeczeństwach. Po prostu nie wiedzieli, jak zmusić aparat do sprawnego funkcjonowania, więc często psuli go kierowani jak najlepszymi chęciami. W niczym to jednak nie zmieniało jej podejścia do polityki i polityków — było to zło konieczne, którym parała się tylko dlatego, że nie miała innego wyjścia.