Выбрать главу

— Zastanawiałaś się może nad karierą dyplomatyczna? — spytała niewinnie Honor. — Masz wrodzone predyspozycje, wiesz?

Miranda uśmiechnęła się szeroko, Nimitz bleeknął rozbawiony, a Honor wzięła ostatni głęboki oddech, kiwnęła głową swemu odbiciu i skierowała się ku drzwiom, za którymi czekał LaFollet z resztą ochrony.

ROZDZIAŁ V

Na Manticore Harrington byłoby jedynie dużym miasteczkiem, na Graysonie wydawało się znacznie większe, gdyż planetarna architektura odzwierciedlała ograniczenia technologiczne z okresu poprzedzającego sojusz z Gwiezdnym Królestwem. Mówiąc inaczej — trzydziestopiętrowe budynki uznawane były za szczyt możliwości budowniczych, a większość była znacznie niższa, co oznaczało, że mieszkania dla takiej samej liczby ludzi zajmują znacznie większą przestrzeń na powierzchni planety niż na Manticore.

Honor nadal wydawało się to dziwne, mimo że stolicę swej domeny oglądała już wielokrotnie, jadąc przeważnie Courvosier Avenue. Zdołała się już nawet przyzwyczaić (choć ze sporymi oporami) do jej nazwy, jako że stolica domeny miała zawsze taka samą nazwę jak domena, ale widok tej zabudowy wciąż uzmysławiał jej różnice dzielące mieszkańców Graysona i Królestwa. Byłoby znacznie efektywniej użyć nowych technologii i zbudować właściwe wieże — jedna zdołałaby z łatwością pomieścić całą populację miasta, a odizolowanie jej od wpływu trującego środowiska byłoby proste i tańsze, ale na Graysonie nie postępowano w ten sposób.

Mieszkańcy domeny stanowili zaskakującą mieszankę obskurnego tradycjonalizmu i niesamowitej pomysłowości. Użyli nowych materiałów i technik z zaskakującą inwencją, budując stolicę z niczego w ciągu zaledwie trzech lat standardowych, co musiało być planetarnym rekordem, ale zbudowali ją tak, jak według nich powinna wyglądać. Honor miała dość rozsądku, by się z nimi nie sprzeczać — w końcu był to ich dom i mieli pełne prawo zbudować taki, w jakim czuli się dobrze. Przyglądając się zresztą zieleni przenikającej się z zabudową i szerokimi ulicami, musiała przyznać, że mieli rację. Miasto nie przypominało żadnego, które znała wcześniej, ale sprawiało dziwne wrażenie przyjemnego i kompletnego.

Opuściła szybę z armoplastu, ledwie wjechali do parku Bernarda Yanakova, i z przyjemnością odetchnęła głęboko powietrzem pachnącym wiśniami i sosną. Przez tysiąc lat koloniści walczyli, by przeżyć, płacąc za to olbrzymią, straszniejszą niż większość ludzi mogła sobie wyobrazić cenę, a mimo to znaleźli siły, by zachować drzewa przywiezione z Ziemi. Wysiłek konieczny, by utrzymać przy życiu takie na przykład derenie, był olbrzymi, a drzewa te nie miały żadnego praktycznego zastosowania, natomiast były piękne. Być może rośliny nie były identyczne z ziemskimi oryginałami, ale wiśnie nadal rodziły owoce jadalne dla rodowitych mieszkańców Graysona. Honor nie odważyła się wziąć do ust niczego, co nie pochodziło z farm orbitalnych. Tam hodowano i uprawiano albo oryginalne rośliny i zwierzęta, które nie zetknęły się nigdy ze środowiskiem planetarnym, albo też sprowadzone z Ziemi po ponownym odzyskaniu kontaktu z resztą galaktyki. Oczywistym było, że przez tyle pokoleń ludzie w jakimś stopniu musieli się zaadaptować do warunków stwarzanych przez środowisko, bowiem fizyczną niemożliwość stanowiło kompletne odtrucie ziemi, wody i powietrza, ale zmiany te, przyznać musiała, były zaskakująco niewielkie, a stopień odtrucia środowiska zamkniętego pod kopułami zaskakująco duży.

Musiało tak być, jeśli chcieli przeżyć — przypominał o tym najdobitniej widok przykrywającej miasto kopuły z krystoplastu. Nie tylko miasto, także parę hektarów jeszcze nie oczyszczonego do końca gruntu. Ludzie na Graysonie żyli w takich warunkach, jak w krążącym po orbicie habitacie — fakt, próżnia zabijała szybciej od środowiska, ale ono robiło to równie skutecznie. Harrington było zresztą pierwszym miastem w całości zasłoniętym kopułą, dotąd jedynie niektóre budynki były tak ochraniane, a wszystkie pozostałe budowano jako hermetyczne całości ze śluzami powietrznymi i systemami filtracji i dezynfekcji zarówno wody jak i powietrza. Pierwszy raz architekci graysońscy mogli zaprojektować miasto jako jedną żywą całość, w której ludzie mogą spacerować po ulicach, nie zabierając ze sobą masek gazowych na wszelki wypadek. Podobnie rzecz już wkrótce będzie się miała z terenami rolniczymi, co było nader istotne, gdyż produkcja żywności od zawsze wyznaczała na Graysonie wysokość populacji.

Utrzymywanie terenów upraw w stanie nieskażonym było upiornym zadaniem, a ponieważ nikt nie przeżyłby, jedząc cokolwiek, co wyrosło na skażonym terenie, dwie trzecie żywności pochodziło z farm orbitalnych. Były one ekonomiczniejsze, jeśli wziąć pod uwagę koszty produkcji, ale za to koszty budowy były olbrzymie, zwłaszcza przed zawarciem sojuszu i napływem nowych technologii. Samo wykarmienie społeczeństwa pochłaniało w przeszłości około siedemdziesięciu procent produktu systemowego i dopiero teraz zaistniała możliwość, by to zmienić. Wyliczenia opracowane przez Sky Domes wskazywały, że koszty upraw pod kopułami, czyli w olbrzymich, samowystarczalnych szklarniach, winny być mniejsze niż dwie trzecie kosztów produkcji farm orbitalnych przy znacznie niższych nakładach potrzebnych na budowę.

Konsekwencje zarówno ekonomiczne, jak i społeczne powinny być ogromne — Grayson nie tylko będzie posiadał wygodniejsze miasta, ale przede wszystkim zniknie konieczność stosowania drakońskiej kontroli urodzeń, stosowanej przez cały okres zamieszkania planety. A to wyłącznie dzięki technice rodem z Królestwa Manticore i prywatnym finansom Honor.

Patrząc na kopułę, czuła autentyczną i wielką satysfakcję. Jednakże gdy minęli zakręt, zniknęła ona na widok demonstrantów otaczających Centrum Yountza, położone w samym sercu parku. Stali niczym krąg ścierwojadów, ignorując złośliwości i obelgi, jakimi obrzucał ich tłumek mieszkańców domeny. Przed poważniejszymi atakami chronił ich kordon starających się zachowywać kamienne twarze gwardzistów w ciemnozielonych kurtkach i jaśniejszych w odcieniu spodniach. Honor nie potrzebowała Nimitza, by czuć wściekłość LaFolleta spowodowaną tym, iż jego ludzie musieli chronić bandę obcych obrażających patronkę, którą to bandę sami powinni wykopać za bramę domeny. Ani on, ani Honor nie odezwali się jednak ani słowem na ten temat — oboje wiedzieli, że choć protesty ostatnio jakby się zmniejszyły, to dziś na pewno będą.

Honor z ulgą zauważyła, że pikietujący rezydencję w ostatnich dniach zniknęli. Powodem były kontrdemonstracje. Pierwszą urządzili najwyraźniej spontanicznie pracownicy Sky Domes, a ponieważ przybyli przygotowani na kłopoty, żywa wymiana nader obrazowych opinii na temat adwersarzy, ich rodzin i prowadzenia się, która nastąpiła między obu grupami, błyskawicznie przerodziła się w jeszcze bardziej ożywioną wymianę fizycznych argumentów. Dyskusję zakończyła pogoń za protestantami przez całą długość Courvosier Avenue i zwiększone obłożenie najbliższego szpitala ofiarami pobicia. Dziwnym trafem prawie żadna z nich nie mieszkała na terenie domeny. Następnego dnia sytuacja powtórzyła się, tyle że do pracowników Sky Domes dołączyło kilkudziesięciu mężczyzn będących obywatelami domeny, lecz nie zatrudnionych przy budowie kopuł. Trzeciego dnia było ich kilkuset. A czwartego dnia nie było protestujących.

Honor odetchnęła z ulgą, raz z powodu ich nieobecności, dwa, że to nie służby porządkowe ich przepędziły. Co prawda podejrzewała, że policja specjalnie poczekała, aż protestanci wzięli porządne cięgi, nim przystąpiła do akcji, ale to nie to samo, co gdyby ich rozpędziła. A poza tym jej gwardziści nie mieli z całą sprawą nic wspólnego, a zamieszki dały podstawę prawną do wydania zakazu jakichkolwiek demonstracji w dniu dzisiejszym. Była to jednak zbyt ważna i nęcąca okazja, by jej wrogowie nie spróbowali tego popsuć. Teraz, widząc jej samochód, zaczęli skandować, więc podniosła szybę i zacisnęła zęby — mimo wygłuszenia niektóre słowa dało się zrozumieć. W następnej chwili wóz minął barierę i obelgi zagłuszyły wiwaty.