Выбрать главу
* * *

— Scooter!

Mat Smith zatrzymał się zaskoczony i rozejrzał, słysząc swoje przezwisko wykrzyknięte tak donośnie. Zaraz potem uśmiechnął się szeroko, gdy z tłumu obcych wyłoniła się znajoma, i to od dawna, twarz. A raczej gęba, jako że oblicze należało do niskiego, owłosionego i nader brzydkiego osobnika, który z wyglądu przypominał małpę tak dalece, że dziwiło, iż porusza się on w pozycji wyprostowanej i tylko za pomocą nóg. Indywiduum także miało stopień mata, a na piersi kombinezonu naszywkę z napisem „Maxwell Richard”.

— Proszę, proszę! — powitał go Smith, wyciągając rękę. — Facet, Który Upuścił Klucz we własnej osobie!

Maxwell skrzywił się, słysząc swoje pełne przezwisko.

— Daj mi spokój, Scooter. To było ze sześć cholernych lat temu, i to standardowych.

— Serio? — zdziwił się niewinnie Scooter. — Jak ten czas leci. Patrz, a pamiętam to, jakby było wczoraj… pewnie dlatego, że efekt był taki widowiskowy… i kosztowny. Wiesz, nieczęsto widuje się, jak wywala główny przekaźnik maszynowni.

— Tak? Poczekaj, ja też będę świadkiem, jak ty coś porządnie spieprzysz. I też będę ci to wypominał.

— Twoje niedoczekanie, Srebrny Klucz. A poza tym dzięki temu stałeś się sławny.

— Fakt — przyznał Maxwell i rozchmurzył się nieco, dzięki czemu przestał wyglądać, jakby chciał komuś przylać.

Smith wyłączył antygrawitator swojej szafki, poczekał, aż stanie ona pewnie na pokładzie, i rozejrzał się zaciekawiony. Spodziewał się, że drogowskazy doprowadzą go prosto na pokład, a znalazł się na galerii obszernego pokładu hangarowego, co oznaczało, że Candice obecnie nie cumuje, lecz znajduje się w pewnej odległości od stacji. Było to dziwne, biorąc pod uwagę liczbę personelu zgromadzonego tu z szafkami, a więc mającego zameldować się na tym właśnie okręcie.

Spojrzał na Maxwella i spytał poważnie:

— Wiesz coś o tym, gdzie trafimy, Maxie? Pytałem tu i ówdzie, ale nikt nic nie wiedział.

— Nie wiem — przyznał zapytany, zdejmując beret i drapiąc się po głowie. — Kumpel w administracji mówił tylko, że Candice to nowa jednostka remontowa. Szybka i o dużym zasięgu. Pewnie przeznaczona do szybkich napraw krążowników przy większych rajdach. I to wszystko. Nawet nie wiem, co mam na nim robić!

— Ty też? — zdziwił się Smith.

Rozkazy przeniesienia zwykle zawierały zwięzłą informację, do jakiego działu czy nawet na jakie stanowisko trafi ten, który je otrzymał. Tym razem podano jedynie nazwę okrętu. W pojedynczym przypadku mogło to być zwykłe przeoczenie. Natomiast jeśli obaj dostali tylko taką informację, zaczynało to wyglądać na środek bezpieczeństwa. Skoro Candice miał być tylko okrętem warsztatowym, nawet najnowszym, to po co taka tajemnica? Chyba że…

— Uwaga na pokładzie hangarowym 7-7-6-2! — rozległ się nagle głos w głośnikach. — Wszyscy mający przydział na HMS Candice: pierwszy prom startuje za piętnaście minut ze stanowiska numer cztery! Powtarzam: pierwszy transport personelu na HMS Candice startuje za kwadrans ze stanowiska numer cztery!

— Trzeba się zbierać — zdecydował Maxwell i obaj uruchomili antygrawitatory szafek.

A potem ruszyli ku korytarzowi prowadzącemu do czwartego stanowiska. Idący przodem Smith jęknął, gdy zobaczył, co cumuje na końcu korytarza.

— Czego? — spytał uprzejmie Maxwell, który jako niższy widział tylko jego plecy.

— To prom transportowy! Przysłali po nas śmieciarkę bez okien!

— Prom to prom. — Maxwell wzruszył ramionami. — Fotele ma takie same, a na cholerę mi okna? Co to, stacji nie widziałem? Okręt warsztatowy też widziałem. Mam nadzieję, że sobie długo polecimy, to się choć zdrzemnę.

— Maxie, jesteś imbecylem! — oznajmił gorzko Smith.

— Jasne, że jestem! — zgodził się radośnie Maxwell, po czym spytał z nagłą podejrzliwością: — Kto to jest imbecyl?

* * *

— Baaaczność!

Kapitan Alice Truman obserwowała na ekranie monitora znajdującego się w sali odpraw, jak tłum wypełniający galerię pokładu hangarowego numer trzy HMS Minotaur zamiera w pozycji zasadniczej, przerywając rozmowy i inne zajęcia. Była to reakcja czysto odruchowa, wbita w podświadomość przez lata służby, choć bowiem ludzie ci dopiero przybyli na okręt, nie było wśród nich nowicjuszy. Kobieta, która wydała ten rozkaz, nosiła na rękawie dystynkcje najwyższego stopnia podoficerskiego w Royal Manticoran Navy — wyhaftowaną między szewronami koronę.

Teraz przyjrzała się wyprężonemu czworobokowi, po czym splotła dłonie za plecami i z twarzą całkowicie pozbawioną wyrazu przespacerowała się powoli wzdłuż pierwszego szeregu. Doszła do jego końca, zakołysała się na piętach i takim samym miarowym krokiem wróciła tam, skąd zaczęła wędrówkę, czyli przed środek formacji. Stanęła, odwróciła się ku milczącym szeregom i uśmiechnęła lekko bez śladu wesołości.

— Witam na pokładzie waszego nowego okrętu. — Gdy się odezwała, oczywiste stało się, że pochodzi z Gryphona. — Nazywam się McBride. Bosman McBride.

I umilkła, dając słuchaczom czas na uświadomienie sobie, że mają właśnie do czynienia z bezpośrednim przedstawicielem Pana Boga na pokładzie. Nie licząc naturalnie kapitana, ale kontaktu z nim nie pragnął nikt z załogi, gdyż najczęściej oznaczał on poważne kłopoty.

— Do wiadomości tych, do których to jeszcze nie dotarło: nie jesteście na pokładzie okrętu warsztatowego i nie znajdziecie się na pokładzie okrętu warsztatowego — podjęła, gdy uznała, że przyswoili sobie pierwszą wiadomość. — Nie wątpię, że zmartwiło to wszystkich dekowników liczących na spokojną służbę. I nie wątpię także, że wszyscy czujecie się zagubieni jak pijane dzieci we mgle i zastanawiacie się, gdzieście trafili. I pewnie spodziewacie się, że skipper jak zwykle wszystko wam zaraz wyjaśni. Niestety, chwilowo jest trochę zajęta, więc ja wam będę musiała wystarczyć. Czy ktoś czuje się z tego powodu nieusatysfakcjonowany?

Cisza, jaka jej odpowiedziała, należała do tych, w których spadająca na pokład szpilka wywołałaby echo. McBride uśmiechnęła się z satysfakcją.

— Tak też sobie myślałam — stwierdziła. I pstryknęła palcami prawej dłoni.

Na ten znak z czekającego za jej plecami szeregu podoficerów wystąpiło sześciu z elektrokartami pod pachami.

— Kiedy usłyszycie swoje nazwisko, macie się odezwać i stanąć za wyczytującym — oznajmiła rzeczowo. — Oni zaprowadzą was na kwatery, przydzielą miejsca i stanowiska oraz wyznaczą okresy służby. I bądźcie łaskawi nie marudzić, punktualnie o 21.00 odbędzie się odprawa wstępna dla całego nowego personelu. Osobiście sprawdzę obecność.

Przyglądała się słuchaczom przez kolejne dziesięć sekund, nim kiwnęła głową, oddając głos barczystemu bosmanmatowi.

Ten włączył elektrokartę i odczytał pierwsze nazwisko:

— Abramowicz Carla!

— Jestem! — zameldowała kobieta stojąca w przedostatnim szeregu, unosząc dłoń.

I natychmiast ruszyła ku niemu, ciągnąc za sobą szafkę. Stojący przed nią rozstąpili się, robiąc jej przejście, a bosmanmat wyczytał następne nazwisko z listy.

— Carter Jonathan!

Truman wyłączyła monitor i przeniosła wzrok na drzwi. Parę sekund później jej zastępca wprowadził trójkę nowo przybyłych oficerów: podporucznika, porucznika i komandor porucznik.

— Nasze nowe nabytki, ma’am — oznajmił komandor Haughton.

Podobnie jak McBride pochodził z Gryphona, ale nie było to aż tak wyraźnie słyszalne w jego wymowie.