Выбрать главу

Cała trójka przyglądała się jej w milczeniu, najwyraźniej przytłoczona ilością i różnorodnością nowin usłyszanych w tak krótkim czasie. W ich oczach jednak powoli zaczynał być widoczny entuzjazm, gdy docierało do nich, jakie stwarza to możliwości oraz jakie jeszcze nowe sposoby wykorzystania kutrów sami znajdą.

— Ma’am? — Stackowitz uniosła dłoń, prosząc o głos. Truman skinęła przyzwalająco głową.

— Tak się właśnie zastanawiałam… ile kutrów będzie miał na pokładzie Minotaur?

— Należy liczyć, że wraz z cumami i całym niezbędnym do obsługi pokładowej wyposażeniem jeden kuter waży około trzydziestu dwóch tysięcy ton — odparła Truman. — Co, niestety, ogranicza ich liczbę na pokładzie do około stu.

— Stu…? — powtórzyła osłupiała Stackowitz.

— Stu — potwierdziła spokojnie Alice. — Skrzydło będzie najprawdopodobniej składać się z dwunastu dywizjonów po osiem maszyn każdy, oraz czterech maszyn zapasowych. Natomiast godne uwagi jest to, co już sami możecie obliczyć — o jakiej sile rozmawiamy, biorąc pod uwagę, że operował będzie nie pojedynczy lotniskowiec, ale ich zespół.

— Możemy… ma’am — przyznała nieco słabo Stackowitz. Porucznicy jedynie przytaknęli.

— To dobrze — podsumowała Truman. — Bo naszym zadaniem jest potwierdzić w praktyce teorie i symulacje, które wyglądają naprawdę ładnie i obiecująco. Także według mnie.

Rozdział IV

— Lord Prestwick i lord Clinkscales, Wasza Miłość — zaanonsował sekretarz, otwierając drzwi.

Benjamin Mayhew IX, z Łaski Boga Protektor Planetarny Graysona i Obrońca Wiary, uniósł głowę, ale nie wstał zza biurka na widok wchodzących.

— Dzień dobry, Henry — powitał kanclerza.

— Dzień dobry, Wasza Miłość — odparł Henry Prestwick i odsunął się, robiąc miejsce towarzyszowi.

Howard Clinkscales był już siwy, a wyraz twarzy miał jak zwykle zdecydowany. W dłoni dzierżył okutą srebrem laskę, a na szyi miał zawieszony srebrny klucz przynależny zarządcy domeny.

— Dzięki, że przybyłeś, Howard — powitał go znacznie ciszej Benjamin.

Clinkscales odpowiedział tak nieznacznym ruchem głowy, że w przypadku każdej innej osoby byłaby to dla Protektora zarówno prywatna, jak i urzędowa obelga. W tym wypadku nie mogło nawet być o tym mowy — Howard Clinkscales liczył bowiem osiemdziesiąt cztery lata standardowe, z których sześćdziesiąt siedem spędził, służąc Graysonowi i dynastii Mayhew. Dokładniej, trzem pokoleniom Protektorów.

Gdy osiem i pół roku temu zrezygnował ze służby publicznej, był szefem bezpieczeństwa i wywiadu planetarnego odpowiedzialnym między innymi za bezpieczeństwo Benjamina, którego ochraniał od dziecka. Zresztą nawet gdyby Clinkscales nie miał tych wszystkich zasług, Benjamin był skłonny wiele mu wybaczyć po tym, co ostatnio przeszedł. Tym bardziej że wyglądał naprawdę źle.

Tego ostatniego naturalnie nie dał po sobie poznać, zapraszając gości gestem, by usiedli. Clinkscales siadł w fotelu stojącym obok stolika, kanclerz zaś zajął niewielką sofę ustawioną z boku biurka.

— Kawy? — spytał Benjamin.

Obaj mężczyźni pokręcili przecząco głowami.

— Jak chcecie. W takim razie to wszystko, Jason — poinformował sekretarza. — Tylko dopilnuj, żeby nam nikt nie przeszkadzał, dobrze?

— Oczywiście, Wasza Miłość — zapewnił sekretarz i pożegnał każdego z obecnych skinieniem głowy, nim wyszedł i zamknął za sobą ciężkie drewniane drzwi.

Naturalnie Protektorowi skłonił się najgłębiej.

Cichy szczęk zamka rozbrzmiał niczym grom w pogrążonym w absolutnej ciszy gabinecie i gospodarz stłumił westchnienie, przyglądając się uważnie Clinkscalesowi.

Twarz Howarda, mimo że od dawna poorana zmarszczkami, stała się jego obroną przed wszechświatem, wyrażała bowiem dokładnie to, co chciał. Czyli najczęściej nic. Jedyne zmiany, jakie można było w niej zauważyć, to nowe linie wyorane przez kolejne straty. Za to w jego oczach widać było wściekłość, rozpacz i żal. Benjamin rozumiał wszystkie te uczucia, a nawet je podzielał, choć nie aż w takim stopniu. Z jednej strony żałował, że nie może mu dać więcej czasu na uporanie się z nimi, ale prawda była brutalna: nie mógł dłużej czekać. A z drugiej strony, wątpił, by Howard poradził sobie z tymi uczuciami pozostawiony sam sobie. Obojętne na jak długo.

— Sądzę, że wiesz, dlaczego poprosiłem cię o przybycie — odezwał się w końcu, nie spuszczając wzroku z Clinkscalesa.

Ten spojrzał na niego i potrząsnął przecząco głową, nadal nie odzywając się ani słowem.

Protektor zacisnął zęby — Howard musiał przynajmniej w ogólnych zarysach domyślać się, o co chodziło, i fakt, że przyniósł ze sobą insygnia sprawowanego urzędu, jedynie to potwierdzał. Natomiast uporczywe nie przyznawanie się do tego dowodziło, iż instynktownie chwyta się złudnej nadziei, że takim zachowaniem spowoduje zniknięcie powodu tego spotkania.

Było to dziecinne, ale nic na to nie można było poradzić.

Musiał spojrzeć prawdzie w oczy. Skoro sam nie chciał tego zrobić, Protektorowi nie pozostało nic innego, jak go do tego zmusić. Było mu żal starego przyjaciela, ale obaj mieli swoje obowiązki.

— Myślę, że wiesz — powiedział cicho. Clinkscales zarumienił się.

— Naprawdę żałuję, że okoliczności zmuszają mnie do tego — podjął Benjamin. — Ale nie mam wyboru, muszę zająć się tą sprawą. Podobnie jak i ty, lordzie zarządco.

— Ja… — Clinkscales podskoczył jak oparzony, słysząc swój tytuł.

Spojrzał na gospodarza i z jego oczu zniknął gniew. Pozostała tylko rozpacz. Po raz pierwszy w życiu wyglądał na swój wiek. Ale tylko przez moment. Wziął głęboki wdech, wyprostował się i powiedział:

— Proszę o wybaczenie, tak, wiem, o co chodzi. Lord kanclerz od tygodni próbował zmusić mnie do działania… — Uśmiechnął się krzywo, spoglądając na starego przyjaciela i kolegę.

— Wiem o tym — przyznał miękko Benjamin.

— No cóż… — Clinkscales na moment odwrócił wzrok, a zaraz potem wstał.

Ujął w obie dłonie laskę, podszedł do biurka i trzymając ją w otwartych dłoniach, wygłosił formalnym tonem oficjalną formułkę, której miał nadzieję nigdy nie wypowiedzieć:

— Wasza Miłość, moja patronka padła, nie zostawiając następcy. Z jej rąk otrzymałem prawo zarządzania domeną pod jej nieobecność, tak jak ona domenę otrzymała z rąk Waszej Miłości. Ale ona już nigdy nie odbierze ode mnie Klucza, który mi powierzyła… i nie ma nikogo, dla kogo miałbym go strzec, ani nikogo, komu mógłbym go przekazać. Dlatego zwracam go temu, od kogo pochodzi, by przechował go do Konklawe.