— Słodzi pani, lady Harrington? — spytał uprzejmie Sullivan.
Tym razem Allison uśmiechnęła się z uznaniem — grał naprawdę doskonale: no bo jeśli ktoś sprawdził, jaki gatunek herbaty najbardziej lubi, to tym bardziej dowiedział się, czy używa cukru, a jeśli to ile. Jednak nic w zachowaniu gospodarza, zaczynając od uniesionych w uprzejmym zainteresowaniu brwi, nie wskazywało, że to wie.
— Dwie kostki proszę.
— Naturalnie, milady. — Wpuścił delikatnie dwa białe sześciany do jej filiżanki, zamieszał i podał jej naczynie razem z talerzykiem. — Zapewniam, że tak herbata, jak i cukier mają równie niską zawartość metali jak produkty spożywcze w Królestwie.
— Dziękuję — powtórzyła i spokojnie poczekała, aż dokończy robić herbatę sobie, nim upiła pierwszy łyk.
Sullivan uśmiechnął się, widząc, że jej zadowolenie nie jest udawane.
Rozpoznała ten uśmiech, gdyż często widywała go na twarzach mężczyzn. Większość poznanych osobników płci męskiej najwyraźniej radowało sprawianie jej przyjemności. Tak zresztą powinno być, ale nadal czasem zaskakiwało ją, gdy orientowała się w pewnym momencie, że jakiś konkretny mężczyzna także zalicza się do tej grupy. Tak właśnie było w tym wypadku. Co prawda już na samym początku odkryła, że graysońscy mężczyźni są niezwykle szarmanccy i uprzejmi, ale jeszcze nim postawiła stopę na powierzchni planety, wiedziała też i to, że są przekonani o własnej wyższości, przemądrzali i nadopiekuńczy. Dlatego przybyła tu gotowa ustawić ich odpowiednio, jeżeli chodzi o traktowanie jej skromnej osoby, co naturalnie okazywało się czasem potrzebne, ale rzadziej niż zakładała. I nigdy nie musiała robić tego powtórnie — uczyli się szybciej, niż można się było spodziewać. Z drugiej strony większość czasu spędzała w domenie Harrington uchodzącej za najbardziej postępową…
Wielebnego Sullivana jak dotąd spotkała tylko przy okazji formalnego pogrzebu Honor, więc nie miała okazji go poznać. Opinię wyrobiła sobie na podstawie listów Honor i rozmów z Mirandą, toteż wiedziała, że w głębi serca jest znacznie większym konserwatystą niż Hanks. Nie odbijało się to w żaden sposób na jego oficjalnym stanowisku — był równie zdecydowanym zwolennikiem reform jak poprzednik i wspierał je na wszelkie sposoby całym autorytetem Kościoła. Natomiast prywatnie nie czuł się na nowym, reformowanym Graysonie tak swobodnie i dobrze jak choćby Howard Clinkscales. Dlatego podświadomie spodziewała się, że będzie to widoczne także w jego podejściu do kobiet z autorytetem — takich jak ona.
Podobnych zachowań doświadczyła ze strony co bardziej zatwardziałych konserwatystów wśród graysońskich lekarzy. Teraz była potrójnie zaskoczona — Sullivan nie dość, że nie był sztywny i najwyraźniej dobrze się czuł w jej towarzystwie, to na dodatek nie wyglądał na duchowego przywódcę dość ortodoksyjnego Kościoła. Nie żeby spodziewała się natchnionego ascety z ogniem w oczach… ale przynajmniej kogoś wywołującego choćby nieco podobne skojarzenia…
A wielebny za nic nie sprawiał takiego wrażenia. Ba, nie dość tego. Wcale nie ukrywał, że ona mu się podoba, i widać było, że nie ma nic przeciwko małemu flirtowi. Wiedziała, że jest żonaty, i to trzy razy, i nie podejrzewała, by posunął się dalej, ale z całej jego postaci emanowała radość życia i witalność, których się nie spodziewała.
Być może dlatego, że Honor ani słowem o tym nie wspomniała… a ona zapomniała, że córka musiała się potknąć o chłopa, by zauważyć istnienie drugiej płci w okolicy. A i to nie za każdym razem. Cóż, należało po prostu pamiętać, że pod całą tą uprzejmością i sztywnymi zasadami zachowania w obecności i w stosunku do cudzych żon kryli się zwyczajni mężczyźni o zupełnie zdrowych odruchach i zainteresowaniach. Zawsze uważała, że tak samo jest w przypadku wyższych klas, tylko nigdy nie chciało jej się wystarczająco głęboko pogrzebać, by dla własnej satysfakcji tego dowieść. Miło było odkryć, że u duchownych (przynajmniej niektórych) także pozostały zdrowe, naturalne skłonności.
Wyjaśniało to zresztą jego podejście do niej. Co prawda, podobnie jak większość mieszkańców Graysona, nadal przestawiał się na nowe normy społeczne i zasady obyczajowe.
I być może podobnie jak część z nich niewiele z tych zasad kiedykolwiek zrozumie, ale przynajmniej nauczy się je rozpoznawać i właściwie na nie reagować. Natomiast w jej zachowaniu, a zwłaszcza w błysku w oczach, rozpoznał coś, co znał, i doskonale wiedział, jak na to zareagować. Przynajmniej jak długo będą przestrzegali dotychczasowych graysońskich zasad.
Było to dlań miłą odmianą, a Allison nie zamierzała tego zmieniać, gdyż dzięki temu miała ułatwione zadanie. Popijając drobnymi łyczkami herbatę, przetrawiła uzyskane właśnie informacje i dokonała stosownych zmian w strategii prowadzenia merytorycznej części rozmowy. Założyła bowiem błędnie, że wielebny jest odporny na nowe idee, by nie rzec nieco ciężko myślący. Tymczasem okazało się, że umysł ma bystry, a reszta była błędnym wnioskiem wynikającym z niedokładnych informacji. Otóż wielebny słynął z braku cierpliwości do durniów, bez względu na to, kim ci durnie byli.
Uporządkowała plany, odstawiła spodek z filiżanką i sięgnęła po niewielką walizeczkę, którą ze sobą przyniosła, i postawiła obok fotela. Teraz położyła ją na kolanach i otworzyła.
— Zdaję sobie sprawę, że jest pan zajętą osobą i że wcisnął pan spotkanie ze mną w dość napięty rozkład zajęć, więc jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, chciałabym zmarnować jak najmniej pańskiego cennego czasu i przejść do powodu, dla którego prosiłam o możliwość jak najszybszego zobaczenia się z panem — powiedziała z uśmiechem.
— Mój rozkład zajęć prawie zawsze jest napięty, milady — odparł z lekkim rozbawieniem. — Ale proszę mi wierzyć, czas spędzony z panią nigdy nie będzie dla mnie stracony.
— No proszę! Szkoda, że do Królestwa nie da się importować trochę graysońskich dobrych manier!
— Byłaby to nieuczciwa transakcja, pani — sprzeciwił się z szerokim uśmiechem. — Pani Królestwo miałoby jedynie nasze zachwyty nad pani urodą i wdziękiem, podczas gdy my dysponowalibyśmy ich obiektem we własnej osobie.
Allison roześmiała się i potrząsnęła głową. Wielebny zaś usiadł wygodniej, starannie balansując spodkiem i filiżanką. I spoważniał, uważnie obserwując, jak gość ustawia na stoliku miniaturowy holoprojektor i uaktywnia elektrokartę.
— Muszę się przyznać, że prosząc o to spotkanie, miałam pewne obawy — zagaiła poważnym i rzeczowym tonem. — Jak pan wie, od ponad sześciu standardowych miesięcy pracuję nad sporządzeniem genomu dla Graysona. Niedawno odkryłam coś, co, obawiam się, dla części mieszkańców planety może się okazać… niepokojące.
Sullivan zmarszczył krzaczaste brwi. Nie była to jednak oznaka gniewu, lecz namysłu i koncentracji.
— Zacznijmy od pytania — dodała Allison. — Co pan wie, wielebny, o genetycznym pochodzeniu mieszkańców Graysona?
— Sądzę, że niewiele więcej od przeciętnego laika — przyznał po chwili. — Nawet nasi lekarze byli w tej kwestii o kilka wieków za Królestwem. Zdawaliśmy sobie jednak sprawę z konieczności zachowywania informacji o pochodzeniu poszczególnych ludzi, by uniknąć małżeństw osób blisko spokrewnionych i związanych z tym defektów genetycznych potomstwa, dlatego rejestry takie prowadzone były od czasu założenia kolonii. Obawiam się, że poza drzewem genealogicznym i historiami chorób w rodzinie wiem niewiele.