Выбрать главу

Ludzie zresztą nie zmieniali kodów identyfikacyjnych na tyle często, by stanowiły one autentyczny środek bezpieczeństwa, polegając na starych autokodujących programach. Było to gorsze niż całkowity brak kodacji, gdyż dawało fałszywe poczucie bezpieczeństwa. A sam fakt istnienia takiego systemu kodującego powodował, iż nikt nie zastanawiał się, czy jest on skuteczny czy nie. Stwarzało to nader przydatną dziurę w elektronicznej obronie obozu Charon. Dziurę tym atrakcyjniejszą, że jedynie komputery weryfikowały tożsamość rozmówcy. Operatorzy wychodzili najwyraźniej z założenia, że skoro ktoś zdołał się znaleźć w systemie łączności, to znaczyło, że miał do tego prawo.

W sumie trudno im się było dziwić — wiedzieli, że tylko oni na całej planecie, a raczej w całym systemie planetarnym, dysponują sprzętem umożliwiającym nawiązanie łączności. Skoro w okolicy nie było nikogo, kto mógłby ich podsłuchiwać, po co mieli utrudniać sobie życie kodowaniem i zabezpieczaniem łączności.

Było to sensowne wytłumaczenie, niemniej takie postępowanie stanowiło objaw lenistwa, a lenistwo, jak wskazywało doświadczenie, rozprzestrzenia się szybko. Ludzie, którzy zaczęli postępować niestarannie czy beztrosko w jednej kwestii, po naprawdę niedługim czasie podchodzili w ten sposób do wszystkich obowiązków. A garnizon miał na dodatek wszelkie powody do nadmiernej pewności siebie, co jeszcze zwiększało niedbałość w podejściu do wykonywania obowiązków.

— No dobrze. — Honor dała znak McKeonowi i postukała palcem w mapę. — Wygląda na to, że używają naprawdę prostego systemu identyfikacyjnego, a my dysponujemy takim samym sprzętem, więc wystarczy wykorzystać jeden z uzyskanych kodów i…

— …i wprowadzić go do transpondera promu — dokończył. Honor przytaknęła bez słowa.

McKeon zaś podrapał się po nosie i westchnął.

— Problem polega na tym, że my mamy promy szturmowe, a nie transportowe, jakich oni używają do rozwożenia żywności, co oznacza, że nasze mają zupełnie inną sygnaturę napędu. Wystarczy jeden odczyt sensorów i muszą zauważyć różnicę.

— Teoretycznie tak — zgodziła się — ale wszystko, co do tej pory podsłuchaliśmy i zaobserwowaliśmy, wskazuje, że garnizon rozleniwił się wręcz nieprzyzwoicie. Są gnuśni i pewni siebie. Pamiętasz jedną z zasad admirała Courvosiera z Zaawansowanego Kursu Taktyki? „Zaskoczenie prawie zawsze polega na tym, że jedna ze stron nie dostrzega czegoś, co widziała zawsze”.

— Ma pani na myśli, że ograniczą się do sprawdzenia transpondera? — Gdy nie byli sami, McKeon przestrzegał oficjalnych form grzecznościowych tak jak wcześniej.

— Właśnie. Dlaczego zresztą mieliby postąpić inaczej? Są właścicielami wszystkiego, co lata na tej planecie. Założą po prostu, że to jakieś uszkodzenie sprzętu, przynajmniej z początku. I to nawet gdyby kod transpondera był całkowicie nieidentyfikowalny, a to z tego prostego powodu, że to, co leci, po prostu musi być jednym z ich pojazdów. Będą tego tak pewni jak operatorzy radaru w miejscu zwanym Pearl Harbor na Ziemi. Ten błąd notorycznie się powtarza w całej historii.

— To ma sens… — powiedział powoli, zastanawiając się równocześnie, gdzie też da się znaleźć informacje, co to było Pearl Harbor i na czym rzecz polegała.

I to tak, żeby Honor nie zorientowała się, że tego szuka.

Od lat miał takie hobby — sprawdzał (choć po czasie), do jakiej ciekawostki z historii wojskowości właśnie nawiązała.

A zajęcia zawsze miał dużo, bo Honor pamiętała zaskakująco wiele epizodów, i to od starożytności ziemskiej zaczynając.

— Teraz powstaje pytanie — głos Honor przerwał mu rozmyślania — jak często odbywają te loty z zaopatrzeniem.

— Spróbowałem to ustalić, milady — odezwał się Mayhew, a ponieważ siedział z jej lewej strony, Honor odwróciła się ku niemu. — Nie wiem, na ile jest to wiarygodne, ale dokonałem pewnych ekstrapolacji na podstawie danych zgranych przez bosmanmata Harknessa i tego, co uzyskaliśmy w trakcie dzisiejszego nasłuchu.

— I do czego doszedłeś? — zachęciła go, gdy przerwał.

— Cóż… bosmanmat nie miał czasu zająć się tymi danymi, a my z komandorem Lethridge’em i Scottym pobawiliśmy się i pokopaliśmy w tych informacjach. Wyszło nam, że na planecie przebywa co najmniej pół miliona więźniów.

— Pół miliona? — powtórzyła z niedowierzaniem. Mayhew przytaknął.

— Przynajmniej. Planeta funkcjonuje jako więzienie od osiemdziesięciu lat standardowych, milady. A więźniów należy podzielić na dwie kategorie. Część to jeńcy wojenni z sił zbrojnych różnych systemów podbitych przez Ludową Republikę przed wojną z nami, na przykład Tambourine czy Trevor Star, a część to świeży, że się tak wyrażę, personel flot Sojuszu. Żeby tu trafić, trzeba zostać uznanym za naprawdę niebezpiecznego czy niepoprawnego. Można by powiedzieć, że trafia tu kwiat jeńców. Ci, którzy zaczęliby tworzyć ruch oporu, gdyby pozostali na swych planetach po ich podbiciu, słynący z nieustępliwości, specjaliści od ucieczek czy oficerowie albo podoficerowie nawet w niewoli utrzymujący dyscyplinę, ład i porządek wśród podkomendnych. Słowem ci, którzy stwarzają kłopoty. Jeżeli chodzi o najstarszych jeńców, to są tu wyłącznie dzięki uprzejmości bezpieki; gdyby wówczas rządził Komitet i Urząd Bezpieczeństwa, zostaliby po prostu zastrzeleni każdy we własnym świecie i nikt by się nie trudził przewożeniem ich tutaj. Legislatorzy mieli, że tak powiem, łagodniejsze podejście do tego zagadnienia. Przez około dziesięć lat przed wybuchem wojny jeńcy praktycznie przestali tu docierać, a potem, jak już mówiłem, zaczęto tu wysyłać „zasłużonych” jeńców z naszych flot. Przyznam, że zaskoczył mnie klucz doboru zastosowany przez UB, bo ja wykorzystałbym takie miejsce jak Piekło zupełnie inaczej. Mając do dyspozycji więzienie uznane za całkowicie bezpieczne, tu właśnie przesłuchiwałbym szczególnie cennych jeńców posiadających ważne informacje. Nie musiałbym się spieszyć, więc każdy zeznałby, co wie, a nikt nie zostałby odbity ani nie uciekłby, choćby dlatego że położenie tej planety jest utajnione. UB natomiast przesłuchuje jeńców na łapu-capu albo w pobliżu frontu, albo na Haven i używa Piekła jako swego rodzaju śmietniska: trafiają tu ci, z których już nie będzie pożytku, a tutaj nie mogą już sprawić więcej kłopotu.

— I tak od ładnych parunastu lat? — spytała Honor z błyskiem złośliwości w zdrowym oku. — Śmietanka jeńców ze wszystkich obozów…

— Właśnie, milady. Według danych, którymi dysponujemy, jest ich tu między sto osiemdziesiąt a dwieście pięćdziesiąt tysięcy. Pozostałych trzysta do czterystu tysięcy to więźniowie cywilni. Około jedna trzecia z nich to członkowie rozmaitych ruchów oporu działających na różnych podbitych planetach, reszta to polityczni.

— Hmm… — Honor potarła czubek nosa.

A potem pogłaskała Nimitza, najwyraźniej czekając na to, co Mayhew jeszcze ma do powiedzenia.

— Najwięcej pochodzi z Haven — dodał porucznik — a sporo z samego Noveau Paris. Najwyraźniej stolica była najdokładniej czyszczona przez oba organy bezpieczeństwa.

— Logiczne — odezwał się McKeon. — Władza w Ludowej Republice Haven zawsze była scentralizowana, a rozkazy zawsze wychodziły z Haven. Ten, kto kontroluje planetę, kontroluje Republikę, a Noveau Paris to siedziba władz i centrum administracyjne. Logiczne, że każda władza chciała mieć w tym rejonie jak największy spokój. Tyle że Legislatorzy wyłapywali i wysyłali tu Proli, a Komitet Legislatorów i innych „wrogów ludu”.

— Masz całkowitą rację — zgodziła się Honor. — Tyle że taka ich liczba może nam poważnie utrudnić zadanie.