— Nie powinnaś się tak forsować — powiedział cicho McKeon. Nimitz przykuśtykał do fotela, bleeknął na znak aprobaty i wdrapał się na jej kolana, gdzie zwinął się w kłębek. Honor zamknęła oczy i powiedziała zmęczonym głosem:
— Musiałam zrobić, co do mnie należy. Dowódca ma dawać przykład… gdzieś to słyszałam… pewnie w Akademii…
McKeon prychnął ironicznie.
— Ja też. Tyle że dowódca wzorowo mdlejący nie jest dobrym przykładem do naśladowania, a tobie niewiele brakowało. Więc kiedy następnym razem Fritz „zasugeruje”, że masz dość, to lepiej, do cholery, zrób sobie przerwę i odpocznij!
— To rozkaz? — spytała sennie, czując bardziej niż słysząc ciche mruczenie Nimitza.
McKeon roześmiał się cicho.
— Rozkaz. Jesteśmy w końcu równi stopniem. Sama mi to oznajmiłaś, choć Ich Lordowskie Mości jeszcze nie ogłosiły tego publicznie. Pewnie ofiary zgubiły mój adres. Poza tym lepiej mnie słuchaj, panno Coup de Vitesse, bo prawdopodobnie teraz ja bym cię pokonał. Zakładając, ma się rozumieć, że Andrew by mnie najpierw nie uszkodził.
— Bardzo bym się starał tego nie zrobić — zapewnił cicho LaFollet siedzący na skrzydle jako najlepszym z możliwych punktów obserwacyjnych.
— A widzisz? — Uśmiechnęła się Honor. — Andrew by ci nie pozwolił.
— Tego nie powiedziałem, milady — zaprotestował radośnie major LaFollet. — Postarałbym się nie uszkodzić komodora McKeona, pomagając mu skłonić panią do odpoczynku.
— Zdrajca! — mruknęła Honor, uśmiechając się półgębkiem.
A zaraz potem zasnęła.
Na równiku było nie tylko bardziej sucho, ale i znacznie bardziej gorąco, gdyż znajdowali się w samym środku kontynentu, z dala od chłodzącego wpływu oceanu. Na szczęście Nimitz skończył przed przeprowadzką zrzucać futro, ale mimo to w południe oboje z Honor zostali zmuszeni do schronienia się w kabinie jednego z promów.
Na szczęście nic nad nimi nie przelatywało, co oznaczało, że ich podróż nie została zauważona, a nowe miejsce pobytu pozostało nie odkryte. Dlatego też późnym popołudniem McKeon zorganizował grupy robocze — część ludzi rozesłał w poszukiwaniu elementów roślinności, którymi można by poprawić maskowanie, a część pod komendą Barstowa i Harknessa zajęła się wystawieniem, podłączeniem i uruchomieniem konwerterów.
W krótkim czasie we wnętrzach obu promów zrobiło się naprawdę przyjemnie.
Do zmroku pozostały ze dwie godziny, gdy pod skrzydłem jednego z promów spotkali się: Honor, LaFollet, Jasper Mayhew i Carson Clinkscales. Ten ostatni wyglądał dość oryginalnie, gdyż choć dzięki regularnemu korzystaniu z kremu przeciwsłonecznego, w który na szczęście zaopatrzono apteczki promów, nie spalił się dotąd w piekących promieniach, ale za to miał cerę zbliżoną odcieniem do marchewkowych włosów. Nie dało się ukryć, że w połączeniu ze stu dziewięćdziesięcioma centymetrami wzrostu i chudością przywodzącą na myśl śmierć na chorągwi zwracał uwagę.
W tej chwili jednak nikt się nim nie interesował, wszyscy obecni przyglądali się bowiem z mieszaniną potępienia i sprzeciwu Honor. Jedynym jej szczęściem było to, że jak dotąd McKeon i Montoya nie dowiedzieli się o jej pomyśle, a od pozostałych była starsza stopniem. Oznaczało to, że choć niechętnie, wykonają jej polecenia. A dwaj pozostali powinni dowiedzieć się za późno… przynajmniej na to liczyła.
— Carson, Jasper i ja poradzimy sobie sami, milady — oświadczył rzeczowo LaFollet. — A mówiąc zupełnie szczerze, to będzie nam pani tylko zawadzać.
— Tak? — spytała uprzejmie, przekrzywiając głowę. — Jeśli dobrze pamiętam, Jasper wychował się w Austin; jakoś nie przypominam sobie, by rosła tam jakakolwiek puszcza. Carson całe życie mieszkał w domenie McKenzie, też nie bardzo słynącej z lasów, o puszczach nie wspominając… Prawdę mówiąc, Andrew, dla nikogo wychowanego na Graysonie jakikolwiek las nie jest znajomym czy miłym miejscem, bo przy waszym środowisku biegać po lesie mógłby tylko idiota albo samobójca. Z drugiej strony przyznaję, że Sphinx nie ma puszczy tropikalnej, za to puszczy jako takiej tam nie brak, podobnie jak rozmaitych, całkiem groźnych drapieżników.
A ja się tam wychowałam i od dziecka wiem, jak sobie poradzić w lesie.
Mówiąc to, uniosła dłoń gdzieś do wysokości pasa, by im unaocznić, jak małym dzieckiem była, gdy już to wszystko wiedziała. W odpowiedzi usłyszała dwa pełne rezygnacji westchnienia i zgrzytanie zębów LaFolleta.
— Może i tak, milady, ale nadal uważam, że to nie jest zajęcie dla pani. — LaFollet nie ustępował łatwo. — Jest pani słaba i ślepa na jedno oko. I choć ma pani rację co do warunków na Graysonie i choć przyznaję, że nauczyłem się pływać dopiero w pani służbie, to Gwardia Pałacowa dokładnie szkoli kandydatów w poruszaniu się i walce w lesie. I w innych rodzajach terenu także, o czym być może pani nie wie. Przechodzimy dokładnie to samo szkolenie co Siły Specjalne wojsk lądowych. Przyznaję, że przez parę ostatnich lat nie odświeżałem swych umiejętności, ale to ponoć tak jak z jazdą na rowerze…
— Andrew, przestań się kłócić… — poleciła mu stanowczo, choć z dziwnie łagodnym uśmiechem. — Muszę iść z wami. Masz całkowitą rację co do tego, że jestem osłabiona i nie widzę w trzech wymiarach, ale wiesz równie dobrze jak ja, że nie będzie czasu na przekazywanie wiadomości, jeśli będzie trzeba podjąć szybką decyzję. Poza tym nikt inny nie potrafi określić tak dobrze jak ja, czy przypadkiem nie trafiliśmy na zdrajcę.
LaFollet przyglądał się jej długą chwilę, nim westchnął i potrząsnął głową.
— Dobra — skapitulował. — Powinienem już się nauczyć, w jakiej sytuacji nie ma sensu z panią dyskutować.
— To, że ci się jeszcze nie udało, na pewno nie jest moją winą — roześmiała się i poklepała go po ramieniu. — Jednak zdaje się, iż gdzieś słyszałam, że graysońscy gwardziści są z natury uparci.
— Jak widać niewystarczająco! — warknął LaFollet. — No dobra, skoro idzie pani z nami, milady, to lepiej będzie, jeśli wyruszymy, zanim komodor McKeon i komandor Montoya domyślą się, co się święci. Może i pani nie powstrzymają, ale nim przestaną próbować, zrobi się północ.
— Tak jest, sir! — zgodziła się potulnie.
Spojrzał na nią bykiem, ale pochylił się i podniósł z ziemi nosidło z Nimitzem w środku, wykonane zgodnie z jej wskazówkami przez Harknessa. I pomógł Honor je założyć.
Dopóki Nimitz nie znajdzie się pod opieką dobrego weterynarza-chirurga specjalizującego się w zwierzętach rodem z planety Sphinx, nie będzie w stanie podróżować na jej ramieniu, a Honor nie miała kurtki mundurowej umożliwiającej to. Jej zwyczajowe stroje wykonywane były z kuloodpornego, niezwykle wytrzymałego na przebicie i samozasklepiającego się materiału. Tę kurtkę, którą miała na sobie, Nimitz w tydzień przerobiłby na strzępy. Co gorsza, utrata lewej ręki uniemożliwiała jej noszenie go w objęciach. Dlatego wpadła na pomysł swoistego plecaka, bez klapy, za to dobrze wyściełanego i noszonego nie na plecach, ale na piersiach. Nimitz był w stanie stać w nim i patrzeć do przodu, choć z nieco niższej niż zwykle perspektywy.
— Nadal wolałbym, żeby pani została — powiedział LaFollet tak cicho, by pozostali go nie słyszeli. — Jest pani słaba, nie ma pani jeszcze wyczucia równowagi i nie podoba mi się takie narażanie. I wie pani, że mam rację.