— Wiem. I wiem, że moim obowiązkiem jako dowódcy jest być tam, gdy nawiążemy kontakt z kimś z obozu. I nie chodzi tylko o podjęcie decyzji. Musimy uważać, przed kim ujawnimy swą obecność, a wiesz, że tylko ja mogę bez cienia wątpliwości ocenić, czy rozmówca jest szpiclem czy nie. I nie chodzi tu o jakąś intuicję, tylko o pewność.
LaFollet, słysząc ostatnią część wypowiedzi, zamknął usta, które już otworzył, by dalej protestować. Jako jeden z naprawdę niewielu ludzi wiedział, że dzięki więzi z Nimitzem, który był empatą, Honor mogła wyczuć emocje otaczających ją ludzi. Widział, jak to wygląda, i wiedział, że jest skuteczne — przynajmniej raz uratowało jej życie. I wiedział też, że mówiła prawdę — inni mogli się domyślać czy podejrzewać, komu z nowo poznanych mieszkańców obozu mogą zaufać, natomiast ona będzie to wiedziała.
Pomógł jej dopasować długość szelek nosidła, złapał oparty o wspornik podwozia karabin pulsacyjny i sprawdził jej wyposażenie. Wszyscy mieli maczety i noktowizory, chwilowo zawieszone na szyjach. Honor u pasa miała także: z prawej kaburę z pulserem, z lewej elektroniczną lornetkę i manierkę. Mayhew niósł do tego karabin pulsacyjny, młody Clinkscales zaś objuczył się lekkim trójlufowym działkiem pulsacyjnym. Widząc go z tym egzemplarzem kieszonkowej artylerii, LaFollet prawie zaprotestował, ale zmienił zdanie — Carson był wystarczająco silny, by nieść i strzelać z zawieszonego na specjalnej uprzęży działka, a takie wsparcie ogniowe zawsze się przyda. Zasilane taśmą działko mogło wystrzelić w zależności od ustawienia od kilkuset do trzech tysięcy eksplodujących strzałek na minutę, jak długo wystarczało amunicji w pojemniku, który Clinkscales miał na plecach. — W porządku, milady — westchnął Andrew LaFollet. — Ruszamy!
Honor robiła co mogła, by ukryć bezmiar ulgi, gdy LaFollet zarządził kolejną przerwę. Nie miała zamiaru spowalniać tempa ani dawać mu okazji do jak zwykle nienagannie uprzejmych i niegłośnych komentarzy w stylu: „przecież mówiłem”, ale w zupełności zgadzała się z jego opinią na temat własnej kondycji. Co prawda odzyskała już sporo sił, ale nadal nie wróciła w pełni do formy i wolała nie myśleć, co by było, gdyby planeta miała większą grawitację niż siedemdziesiąt dwa procent tej, w której się urodziła i wychowała. Mimo to była wykończona i bardziej opadła na tyłek, niż usiadła, opierając się o drzewo i starając się oddychać najciszej i najwolniej, jak potrafiła. Po prawie czterdziestu latach standardowych regularnych ćwiczeń i naprawdę dobrej kondycji fizycznej była w opłakanym stanie.
Andrew przez parę minut obchodził miejsce chwilowego odpoczynku, poruszając się prawie równie bezszelestnie jak śnieżny leopard rodem ze Sphinksa. Albo rzeczywiście przeszedł tak dobre przeszkolenie, jak mówił, albo jej własny puls tak walił w uszach, że nie usłyszałaby bawoła błotnego żyjącego na Beowulfie…
Uśmiechnęła się smętnie i ze zdziwieniem stwierdziła, że LaFollet siedzi obok niej i przygląda się jej uważnie. Noktowizor skutecznie utrudniał odczytanie wyrazu twarzy, ale nie musiała się wysilać — dzięki Nimitzowi dokładnie znała jego emocje. I czuła się jak uczennica pod spojrzeniem pozbawionego złudzeń nauczyciela, który zastanawia się, dlaczego jego nauki poszły w las.
Na dobitkę Nimitz bleeknął cicho, ale radośnie. Zrezygnowała z udawania. Otarła pot z czoła i powiedziała cicho:
— Mam nadzieję, że nie jest ze mną aż tak źle, jak zakładałeś. I że nie czujesz się w pełni usprawiedliwiony.
— Milady, dawno już przestałem oczekiwać od pani rozwagi i ostrożności.
— Nie jestem aż taka zła!
— Jest pani gorsza — roześmiał się cicho. — Znacznie gorsza. Ale już się przyzwyczailiśmy i nie bardzo byśmy wiedzieli, co z panią zrobić, gdyby się pani zmieniła. A poza tym, biorąc pod uwagę inne cechy, chyba jednak panią zatrzymamy.
— O, serdeczne dzięki łaskawemu panu!
Z boku, od strony Jaspera Mayhewa rozległ się stłumiony chichot.
Honor odetchnęła z ulgą — jedyną zaletą dowodzenia tak małym oddziałem było jego zżycie i to, że mogła sobie pozwolić na rozluźnienie form obowiązujących w Royal Manticoran Navy. Nie oznaczało to bynajmniej, że ktokolwiek przeszedł z nią na „ty” publicznie — nawet McKeon tego przestrzegał, ale gdy byli sami, zwracał się do niej po imieniu. Pozostali natomiast czuli się w jej obecności znacznie swobodniej niż kiedyś. Dotyczyło to zwłaszcza pochodzących z Graysona, z wyjątkiem naturalnie LaFolleta. Dla nich długo patronka Harrington była kimś za bardzo, jak na jej gust, zbliżonym do Boga. Teraz stała się istotą ludzką — mającą autorytet, ale zdecydowanie należącą do tego samego co i oni gatunku. Honor zdawała sobie sprawę z wartości, jakie daje dyscyplina i autorytet, ale w tej chwili miała pod komendą mniej ludzi, niż liczyła załoga dowodzonego przez nią dwadzieścia osiem standardowych lat temu kutra rakietowego LAC-113. A wtedy właśnie nauczyła się, że brak formalizmu i sztywności jest bardzo ważny w tak małych grupach, które muszą z założenia być niezależne i zgrane. A poza tym naprawdę miło było dla odmiany nie musieć się odseparowywać sztucznymi barierami od ludzi, którzy oprócz tego, że byli podkomendnymi, byli także jej przyjaciółmi.
— Jak myślisz, ile przeszliśmy? — spytała, gdy uspokoiła już oddech.
— Sądzę, że około dziewiętnastu kilometrów, milady. Kiwnęła głową i oparła się o pień drzewa. Nic dziwnego, że była zmęczona. Co prawda roślinność, zwłaszcza ta niskopienna, była znacznie uboższa niż w poprzednim miejscu, ale to nie znaczyło, że nie stanowiła poważnie utrudniającej marsz przeszkody. Zwłaszcza po zapadnięciu zmroku. Pomimo noktowizorów poruszali się wolno, a i tak dość było wykrotów, korzeni i nisko rosnących gałęzi, pnącz i krzewów, by każdy miał problemy z utrzymaniem równowagi. Ona sama przewróciła się tylko dwa razy, ale potknięcia przestała liczyć po pierwszej godzinie. Oba upadki były tym groźniejsze, że nie miała drugiej ręki, którą człowiek odruchowo sobie pomaga. Pierwszy zakończył się rozdarciem lewej nogawki i stłuczeniem kolana, przez co kulała jakiś czas. Drugi okazał się znacznie gorszy — zdołała jedynie osłonić Nimitza prawą ręką i obrócić się, padając, tak by wylądować na prawym ramieniu i przetoczyć się, by nie zgnieść treecata. Wstać pomógł jej Jasper, który wyrósł jak spod ziemi, i tym razem przyjęła jego pomoc z wdzięcznością.
W głowie przestało jej się kręcić po dobrej minucie, a ramieniem zaczęła ostrożnie poruszać znacznie później, obawiając się, że je wybiła. Okazało się, że miała więcej szczęścia.
Nieba przez korony drzew nie było widać, za to blask obu księżyców docierał tam, gdzie nie zasłaniały go liście, tworząc jasne plamki srebra na pniach i ziemi. Wyglądały ładnie. I strasznie migotały przed oczami, męcząc wzrok.
Podejrzewała, że Sheol prawie zaszedł, a Tartarus zajdzie za godzinę, co oznaczało, że na przebycie ostatnich czterech czy pięciu kilometrów pozostało im około trzech godzin. Odetchnęła głęboko i wstała.
LaFollet przekrzywił głowę i spojrzał na nią, ale nic nie powiedział.
Skrzywiła się w próbie uśmiechu i poklepała go po ramieniu.
— Mogę być słaba, ale myśleć jeszcze potrafię i wiem, na co mnie stać — zapewniła go.
— Mógłbym się zgodzić, milady, gdyby nie udowodniła pani, że jest zbyt uparta, by zadbać o własne dobro. I to wiele razy — skomentował, wstając bez wysiłku.
Przez kilka sekund przyglądał się jej badawczo, po czym skinął głową i bez słowa dał sygnał do wymarszu.