— Jestem pojętnym uczniem jaśnie pani dobrodziejki — poinformował ją z satysfakcją.
Po czym wskazał w kierunku lasu i polecił:
— Do cienia marsz!
Rozdział XII
— Myślę, że ta para wygląda najbardziej obiecująco, Andrew — oceniła cicho Honor.
Był ranek drugiego dnia obserwacji obozu, a ona leżała w rozwidleniu gałęzi dobre cztery metry nad ziemią, obserwując okolicę obozu przez elektroniczną lornetkę. Na samą myśl o tym LaFollet dostawał gęsiej skórki. Jednoręka kobieta leżąca na gałęzi i trzymająca w jednej jedynej ręce lornetkę — od mniejszych zmartwień można było dostać nerwicy! Jedyne, co było w tej sytuacji pocieszające, to że istniała naprawdę niewielka szansa na to, by spadła. Pomógł naturalnie wejść jej na tę gałąź, co nie było nawet trudne, gdyż drzewo miało chropowatą, pełną występów korę, nie zaś gładki pień jak pseudopalmy. Podobnie rzecz się miała z gałęziami, ale co ważniejsze, gałęzie były szerokie i kształtem przypominały koryto — najprawdopodobniej w celu łatwiejszego zbierania niezbyt częstych opadów. Poza tym rosły we wszystkie strony, często się ze sobą krzyżując i łącząc, toteż mimo iż zwężały się na końcach, cała ich plątanina pozostawała mocna i stabilna. Ta, na której leżała Honor, była szersza i wyglądała bardziej na półkę niż gałąź. Co i tak nie zmieniało faktu, że LaFollet się denerwował.
Parę metrów nad Honor siedział Nimitz wczepiony w drewno pazurami. Obserwując go, LaFollet czuł swego rodzaju perwersyjną przyjemność. Wiedział bowiem, że Honor niepokoiła się o niego, gdyż była to pierwsza nadrzewna wyprawa treecata od chwili jego zranienia. Faktem było, że wspinał się nieporadnie, bez zwykłej gracji, ale i bez cienia wahania.
Nie ulegało wątpliwości, że Nimitz uważa się za w pełni sprawnego kalekę i choć zdaje sobie sprawę z własnych ograniczeń, uważa, że wrócił do samodzielności. Dobitnie o tym świadczyły zawadiackie ruchy ogona i radosne bleeknięcia adresowane tak do Honor, jak i do LaFolleta.
Andrew z pewnym trudem oderwał wzrok od drzewa i osłaniając oczy dłonią, spojrzał ponownie na parę, której z takim zajęciem przyglądała się Honor. Co prawda nie widział ich teraz zbyt dokładnie, ale bez trudu zorientował się, że to ten sam duet, który uważnie obserwował przez większą część poprzedniego dnia. Mężczyzna był niski, łysy i tak czarny, że jego skóra wyglądała momentami na purpurową. Ubrany był w barwny, by nie rzec pstrokaty przyodziewek. Kobieta zaś była o co najmniej piętnaście centymetrów wyższa, miała długie włosy splecione w warkocz sięgający pasa i nosiła strój w różnych odcieniach szarości. Trudno było sobie wyobrazić parę stanowiącą większe przeciwieństwo, a nie sposób było domyślić się, co robią, wędrowali bowiem powolutku wzdłuż zewnętrznej granicy oczyszczonego z drzew i krzewów pasa okalającego obóz.
Wyglądało to zupełnie tak, jakby zaglądali do lasu, szukając czegoś, ale absolutnie się przy tym nie spieszyli. Szli powoli i długie okresy spędzali w bezruchu. Ich zachowanie było na tyle nietypowe, że LaFollet zaczął się poważnie zastanawiać, czy długoletni pobyt w Piekle nie pomieszał im przypadkiem zmysłów.
Było to tym bardziej prawdopodobne, że poprzedniego dnia robili dokładnie to samo.
— Jest pani pewna, że to dobry wybór, milady? — spytał w końcu, bezskutecznie próbując ukryć powątpiewanie słyszalne w głosie.
— Tak mi się wydaje — odparła spokojnie Honor.
— Ale oni wyglądają na… no na… — Ugryzł się w język, nie chcąc powiedzieć tego, co cisnęło mu się na usta.
Honor roześmiała się.
— Na wariatów? — dokończyła. — Pomyleńców?
— Prawdę mówiąc, tak — przyznał po chwili. — Wystarczy na nich popatrzeć. Tam jest gorąco jak cholera, a oni robią sobie spacerek z postojami po tej patelni! Gdyby nas szukali, to byłoby logiczne zachowanie, ale nas nie szukają, bo nie mogą wiedzieć, że tu jesteśmy. A jeżeli nawet, to robią to w tak niekompetentny sposób, że gorzej już nie można. To, co robią, jest pozbawione sensu, więc… Umilkł i wzruszył ramionami.
— Możesz mieć rację. — Nieoczekiwanie się z nim zgodziła. — Dłuższe pozostawanie tu może doprowadzić każdego do przynajmniej lekkiego szaleństwa. Ale wątpię, żeby z nimi było aż tak źle, jak sądzisz. Nie to zresztą jest głównym powodem. Wszyscy pozostali, jak widzisz, przebywający poza ogrodzeniem są w grupach co najmniej pięcioosobowych, a każda z nich wykonuje określone zadanie. Co więcej, przynajmniej dwie grupy przez cały czas widzą się nawzajem.
LaFollet nie musiał patrzeć, by wiedzieć, że Honor ma rację. Poza ogrodzeniem znajdowało się sześć grup — dwie po dziesięć do piętnastu ludzi, które zajmowały się ściąganiem drewna z lasu, podczas gdy trzecia wycinała z mozołem krzaki i inną wyższą roślinność z okalającego obóz pasa. Każdej z nich pilnował pięcio-siedmioosobowy oddział uzbrojony w długie dzidy. Z drugiej strony obozu też widać było podobne grupy, ale trudno było określić, czy zajmowały się dokładnie tym samym. Jedynie ta dziwna para nie robiła niczego konkretnego i często znikała pozostałym z pola widzenia.
— Ta dwójka zresztą kieruje się w naszą stronę — dodała Honor. — Sądzę, że mógłbyś z Jasperem przechwycić ich tam, gdzie drzewa porastające to wzgórze prawie dochodzą do wykarczowanego pasa, i nie zwróci to niczyjej uwagi. Zaproście ich na rozmowę ze mną.
— Zaproście! — prychnął LaFollet i pokiwał głową z rezygnacją. — Według życzenia, milady.
Honor siedziała na grubym korzeniu drzewa, plecami opierając się o pień. Na kolanach miała Nimitza. Oboje przyglądali się parze więźniów eskortowanych w ich kierunku. Goście znajdowali się jeszcze zbyt daleko, by Nimitz zdołał wyczuć ich emocje, ale sądząc po zachowaniu, byli zmęczeni, ostrożni i niepewni, by nie powiedzieć zdezorientowani. Trzymali się razem, często oglądając się za siebie, a mężczyzna otaczał kobietę ramieniem w obronnym geście, który mógłby wyglądać śmiesznie, biorąc pod uwagę różnicę wzrostu, gdyby nie był tak zdecydowany.
Za nimi szedł Jasper Mayhew, trzymając w dłoniach karabin, ale tak by lufa celowała w ziemię. Pochód zamykał Andrew, mając w jednym ręku włócznie gości, a w drugim pulser. Włócznie miały ostrza w kształcie szerokich liści wykonane z obłupanego starannie mlecznobiałego kamienia. Z tego samego rodzaju kamienia wykonano noże, które Andrew miał zatknięte za pas. Zaproszonym pozostały jedynie skórzane pochwy przy pasach.
Podeszli bliżej i Nimitz drgnął niespokojnie, a ona sama skrzywiła się odruchowo, gdy poczuła ich emocje. Podobny strach miała już okazję wyczuwać, ostatnio nawet często, ale u nikogo nie czuła takiej skondensowanej i bezsilnej równocześnie wściekłości. Była tak wielka, że Honor podświadomie spodziewała się, że któreś z nich lada moment eksploduje i zmieni się w berserkera. A tymczasem po ich zachowaniu nie było widać niczego — panowali nad sobą doskonale. Dopiero pod tymi emocjami wyczuła coś jeszcze — niepewność i ciekawość. Słabe, ale wskazujące, że to, co się właśnie działo, wcale nie musiało być tym, co założyli jako najbardziej prawdopodobne.
Oboje dotarli do szczytu wzgórza i zatrzymali się nagle, gdy dostrzegli ją i Nimitza. Spojrzeli na siebie i kobieta coś powiedziała. Zbyt cicho, by Honor zdołała usłyszeć, ale poczuła, jak ciekawość tamtej rośnie. Dopiero po sekundzie zrozumiała, że spowodował to widok Nimitza. Mayhew coś jej odpowiedział i oboje ruszyli dalej, kierując się wprost ku miejscu, gdzie siedziała.