Co widać też było po mężczyźnie, który dotarł na szczyt wzgórza i zatrzymał się zaskoczony widokiem oczekującej go Honor. Co ciekawe — wyczuła nie szok i zaciekawienie, a jedynie zaskoczenie, ale kontrolowane, nie bardzo silne. Nie wiedziała, co mu powiedzieli Benson i Dessouix — oczywiste było, że sporo, i równie oczywiste było, że nie wszystko, bo inaczej nie byłby w ogóle zaskoczony. Zapanował nad sobą zresztą tak sprawnie i szybko, że mogła mu jedynie pozazdrościć.
— A kimże też pani może być? — Głos miał, jak należało się spodziewać po kimś ważącym prawie dwieście kilogramów, głęboki i dudniący, ale wymowę dziwnie łagodną i śpiewną.
Honor znała ją i aż do spotkania z renegatką o sadystycznych skłonnościach, dowodzącą strażą więzienną na Tepesie, nawet lubiła. W jego głosie było poza tym coś dziwnie znajomego…
Podeszła bliżej, odchodząc równocześnie nieco w bok, by słońce przestało jej świecić prosto w oczy, i wreszcie zobaczyła jego twarz. Miał starannie przystrzyżoną brodę, ale nie była ona w stanie wystarczająco przesłonić jego rysów… za plecami usłyszała ciche i pełne niedowierzania przekleństwo — Andrew LaFollet jak zawsze trzymający się o krok za nią i krok z boku właśnie również zobaczył dokładnie twarz przybysza.
Honor z trudem otrząsnęła się z zaskoczenia. To było niemożliwe: wszyscy wiedzieli, że zginął, a poza tym było to popularne nazwisko na San Martin i szansa, że coś takiego się przytrafi…
Wzięła się w garść i przedstawiła.
— Harrington. Honor Harrington.
— Harrington? — powtórzył, połykając prawie „H” w bezdźwięcznym zaśpiewie.
A w następnej sekundzie jego ciemnobrązowe oczy zwęziły się, gdy zobaczył jej pulser i strój z magazynów UB. Rzucił błyskawiczne spojrzenie na broń oraz LaFolleta i Mayhew i jego prawa dłoń opadła na rękojeść noża. Zdążył wydobyć go z pochwy do połowy, gdy LaFollet wycelował w niego karabin pulsacyjny, a równocześnie Honor, czując jego nagłą wściekłość i determinację, rozkazała:
— Stać!
To słowo rozbrzmiało w wieczornej ciszy jak strzał, a ponieważ zostało wypowiedziane przez kogoś mającego za sobą trzydzieści lat doświadczeń w dowodzeniu i rozkazywaniu, zrobiło swoje. Był to głos kapitański — głos kogoś przyzwyczajonego do rozkazywania i wiedzącego, że jego rozkazy są wykonywane natychmiast i bez wahania.
Olbrzym zamarł.
— Skurwiele! — warknął, spoglądając z nienawiścią na Benson i Dessouix.
Jego głos nie był już łagodny, a gotująca się w nim wściekłość świadczyła, że ledwie nad sobą panuje. Jednak napad ślepej furii godnej berserkera już im nie groził.
— Chwileczkę, komodorze! — rzuciła ostro Honor, skupiając ponownie na sobie jego uwagę, choć jakby wbrew jego woli. — Nie winię pana za podejrzliwość. Sądzę, że na pana miejscu byłabym równie nieufna. Ale nie pozwolił mi pan dokończyć. Jestem oficerem Royal Manticoran Navy, nie Urzędu Bezpieczeństwa.
Ostatnie zdanie powiedziała już normalniejszym tonem.
— Tak? — Nieufność i sceptycyzm Ramireza były aż nadto widoczne.
Honor jęknęła w duchu i opanowała zniecierpliwienie — naprawdę nie lubiła się powtarzać, a zanosiło się na to, że będzie zmuszona przekonywać do swojej tożsamości każdego nowo poznanego „pensjonariusza”.
— Tak — powtórzyła spokojnie — i jak wyjaśniłam to kapitan Benson i porucznikowi Dessouix, mam dla pana pewną propozycję.
— Jestem pewien, że atrakcyjną — warknął.
— Komodorze Ramirez, jaki cel miałoby UB w całej tej maskaradzie i wywabieniu pana tu pod pozorem spotkania z oficerem RMN? — zniecierpliwiła się Honor. — Gdyby chcieli pana zabić, wystarczyłoby przylecieć i pana zastrzelić, a gdyby nie chcieli ryzykować, to przestać dostarczać żywność do tego obozu. Albo zbombardować go napalmem czy bombami kasetowymi. Na pewno je mają na Styksie, więc załatwiliby sprawę czysto, szybko i bezboleśnie z własnego punktu widzenia.
— Na pewno — zgodził się, starając się mówić obojętnie.
Złość i nienawiść były jednakże wszechobecne w jego emocjach. Nie rządziły jego postępowaniem, ale wraz z podejrzliwością stały się częścią charakteru. Po tylu latach były tak mocno zakorzenione, że samo podejrzenie, iż ona jest z UB, zaciemniało mu obraz sytuacji i uniemożliwiało logiczne myślenie.
— Proszę posłuchać! — powiedziała, powoli tracąc cierpliwość. — Musimy porozmawiać, bo możemy sobie nawzajem pomóc, a przy odrobinie szczęścia możemy być w stanie opuścić tę planetę. Ale żeby to się stało, musi pan choć rozważyć możliwość, że moi ludzie i ja jesteśmy tymi, za których się podajemy, a nie tymi, za kogo nas pan uważa. Czyli mówiąc wprost, nie jesteśmy ubekami!
— I dlatego chodzicie w ich mundurach, macie ich broń i jesteście na planecie, której położenie tylko oni znają. Oczywiście, że nie jesteście ubekami — warknął Ramirez. — To jasne jak słońce i proste jak świński ogon!
Honor na moment odebrało mowę, a gdy ją jakieś trzy sekundy później odzyskała, spokój i opanowanie gdzieś wyparowały.
— Właśnie że jest to jasne i proste i gdybyś nie był pan upartym mułem, którego prawie nie można przekonać, jak pański syn, to już byś pan zrozumiał! — rzuciła rozzłoszczona.
— Mój co?! — Wytrzeszczył oczy zaskoczony nieoczekiwanym zupełnie argumentem.
— Pański syn — odparła nieco spokojniej Honor. — Tomas Santiago Ramirez.
Komodorowi Ramirezowi opadła szczęka, więc Honor westchnęła i dodała:
— Znam go całkiem dobrze. Poznałam też pańską żonę, jak również Rosaria, Elenę i Josepha.
— Tomas… — szepnął Ramirez i otrząsnął się jak ktoś walnięty w szczękę. — Zna pani małego Tomacito?
— Małego?! — prychnęła Honor. — Jest tylko trochę od pana niższy i lżejszy, ale w barach tak na oko macie tyle samo. Obaj lubicie solidne budowle z kamienia, zgadza się? Ta pańska kruszynka jest też pełnym pułkownikiem Royal Manticoran Marines i to z imponującym przebiegiem służby.
— Ale… — Ramirez potrząsnął głową jak ktoś po raz drugi trafiony przez zawodowego boksera.
Honor zachichotała z satysfakcją, ale i ze zrozumieniem.
— Może mi pan wierzyć, że jestem równie zaskoczona jak pan tym spotkaniem. Pańska rodzina jest przekonana, że zginął pan, osłaniając ich ucieczkę z Trevor Star.
— Zdołali się wydostać? — spytał z nadzieją Ramirez, jakby nie dotarło doń to, co właśnie usłyszał. — Dotarli na Manticore? Są…
Urwał i przetarł oczy wierzchem dłoni.
— Wydostali się — powtórzyła łagodnie Honor i uśmiechnęła się krzywo. — A Tomas jest jednym z moich bliskich przyjaciół. Sądzę, że powinnam domyślić się, że to pan, ledwie kapitan Benson wymieniła pańskie nazwisko. Gdyby Tomas znalazł się tu, to daję głowę, że wylądowałby w obozie Inferno, a po kimś przecież charakterek odziedziczył… Ale przyznaję, że nie przyszło mi to do głowy.