— Ale… — zaczął Ramirez i urwał.
I zamiast coś powiedzieć, wziął naprawdę głęboki wdech. Honor zaś położyła mu dłoń na ramieniu i ścisnęła mocno. A potem zaprosiła go gestem pod swoje ulubione drzewo.
— Usiądźmy, to wszystko panu opowiem — zaproponowała.
Jakąś godzinę później Honor miała pewność, iż pierwsze wrażenie było prawdziwe — Jesus Ramirez rzeczywiście był niezwykle podobny do ojca. Tomas Ramirez należał do najłagodniejszych i najsympatyczniejszych ludzi, których spotkała, we wszystkich kwestiach poza związanymi z Ludową Republiką Haven. Wstąpił do Marines tylko dlatego, że był przekonany o nieuchronności wojny między Ludową Republiką a Królestwem Manticore, a całe swoje życie poświęcił niszczeniu tejże Ludowej Republiki. Robił to tak konsekwentnie i z taką pasją, że momentami graniczyło to wręcz z obsesją.
Teraz wiedziała, skąd się u niego wzięło to podejście i te cechy. Ich źródło miała przed sobą, zajęte przyswajaniem sobie rewelacji o najbliższych, które właśnie mu przekazała.
Nadal nie mogła pojąć zbiegu okoliczności, który doprowadził do ich spotkania, choć z drugiej strony powinna się czegoś podobnego spodziewać. Dawno już odkryła, że los jest złośliwy, a Bóg ma specyficzne poczucie humoru. Jedyną rzeczywiście nieprawdopodobną rzeczą było to, że Ramirez przeżył osłanianie ewakuacji. Reszta była logiczną konsekwencją jego charakteru i wynikających z niego poczynań. Po prostu musiał wylądować najpierw w Piekle, a potem w obozie karnym. A ponieważ ona szukała właśnie takich jak on jeńców, musieli się spotkać.
— Dobrze — z mroku rozległ się nagle głęboki bas. — Rozumiem, co chce pani osiągnąć, ale mam pytanie: zdaje sobie pani sprawę, co się stanie, jeśli ta próba się nie powiedzie?
— Wszyscy zginiemy — odparła spokojnie.
— Jeżeli będziemy mieli szczęście, to zginiemy w walce — poprawił ją. — Jeżeli będziemy mieli pecha, to skończymy jako obóz Kilkenny numer trzy.
— Jako co? — zdziwiła się Honor. Ramirez roześmiał się ponuro.
— Czarni nazwali tak obozy, do których przestali za karę dostarczać żywność — wyjaśnił. — Nazwali to metodą żywieniową kotów z Kilkenny. Zna pani tę starą ziemską rymowankę?
— Znam — przyznała z niesmakiem.
— Według nich było to śmieszne — dodał. — Ale chodziło mi o coś innego. O sprawdzenie, czy zdaje sobie pani sprawę, o jaką stawkę chce pani zagrać. Bo jeżeli nam się nie uda, ucierpią na tym wszyscy więźniowie, a wszyscy z obozu Inferno zapłacą życiem i nie dla wszystkich śmierć nadejdzie szybko. Ja mam tę świadomość od dawna i gdyby nie ona, lata temu zrobiłbym coś nadzwyczaj głupiego. A wtedy z kim mogłaby pani spróbować tego wariactwa?
W jego głosie i emocjach pierwszy raz pojawił się przebłysk autentycznego humoru.
— To nie jest aż takie wariactwo — sprzeciwiła się z uśmiechem.
— Jeżeli się uda, to nie. Natomiast jeśli się nie uda… Mimo że było już ciemno, nie miała wątpliwości, że właśnie wzruszył ramionami — było to niemal słychać w jego głosie.
A potem zamilkł i milczał przez dobre dwie minuty. A ona nie przerywała ciszy, gdyż zdawała sobie sprawę, jak intensywnie Ramirez myśli, analizując ogólny plan, jaki mu przedstawiła, i szukając w nim błędu dyskwalifikującego go jako niewykonalny.
— Wie pani — powiedział w końcu. — Najbardziej zwariowane jest to, że to się może udać. Jeżeli się nie uda, jesteśmy skończeni, ale jeśli choć połowa pójdzie jak należy, to naprawdę może się udać.
— Dzięki za dobre słowo. Przywykłam uważać, że mam choć cień szansy na zwycięstwo, planując coś — powiedziała zgryźliwie.
Ramirez roześmiał się cicho.
— Nie wątpię w to. Ja też tak myślałem i proszę zobaczyć, gdzie skończyłem.
— Rzeczywiście — przyznała uczciwie Honor. — Ale proszę spojrzeć na sytuację z innej perspektywy. Nie skończył pan tu, Piekło jest po prostu chwilowym przystankiem, który opuścimy razem.
— Ładna mi chwila! — prychnął. — Widzę, że jest pani niepoprawną optymistką!
I znów zamilkł na dłużej.
A potem klasnął w dłonie, co zabrzmiało jak eksplozja.
— Doskonale, komodor Harrington! — powiedział. — Skoro pani jest taką wariatką, by spróbować, to ja jestem równie szalony, żeby pani pomóc.
— Bardzo mnie to cieszy — przyznała szczerze, po czym dodała ostrożnie: — W takim razie pozostaje tylko ostatnia kwestia, komodorze Ramirez.
— Jaka? — W jego głosie nie było słychać emocji, za to dzięki Nimitzowi wyczuła nagłe, złośliwe rozbawienie, którego się nie spodziewała.
— Musimy ustalić, kto dowodzi całą operacją.
— Rozumiem. — Ramirez usiadł wygodnie i zaproponował uprzejmie: — Skoro jesteśmy oboje równi stopniem, pozostaje kwestia starszeństwa. Ja uzyskałem stopień komodora w tysiąc osiemset siedemdziesiątym roku Po Diasporze. A pani?
— W tysiąc osiemset siedemdziesiątym roku miałam jedenaście lat! — zaprotestowała Honor.
— Doprawdy? — W głosie Ramireza słychać było rozbawienie. — W takim razie chyba jestem komodorem trochę dłużej niż pani.
— Cóż, nie da się ukryć, ale… z całym szacunkiem, siedzi pan tu przez czterdzieści lat! Przez ten czas sporo zmieniło się w wyposażeniu, uzbrojeniu i… — umilkła i zacisnęła zęby.
W tym momencie żałowała, że nie przedstawiła się jako admirał Marynarki Graysona, w ten sposób uniknęłaby całej tej bezsensownej licytacji. Po prostu nie przyszło jej do głowy, że może się to okazać potrzebne, a gdyby zrobiła to teraz, zabrzmiałoby to niezbyt…
Rozmyślania przerwał jej radosny śmiech Ramireza.
— Proszę się nie martwić, komodor Harrington, to tylko moje specyficzne poczucie humoru. Oczywiście, że ma pani rację. Ostatni raz dowodziłem tak dawno temu, że miałbym problem z odnalezieniem mostka bez przewodnika. Nie wspominając już o tym, że siedziałem tu jak dupa, a to pani ze swoimi ludźmi zdobyła promy, broń i całą resztę, dzięki której mamy szanse na odzyskanie wolności.
Przerwał na chwilę, a gdy odezwał się ponownie, zarówno w jego głosie, jak i w uczuciach nie było już śladu wesołości.
— Pani musi dowodzić, to logiczne i zrozumiałe, bo bez pani nadal moglibyśmy jedynie marzyć o takiej możliwości. A jedyne, co nie ulega żadnej wątpliwości, to że nie stać nas na prywatne konflikty dotyczące dowodzenia i podziału kompetencji. Mogę mieć dłuższe starszeństwo, ale proszę mi wierzyć, bez żadnego oporu oddaję się pod pani rozkazy i naprawdę nie mam żadnych pretensji do objęcia dowództwa.
— I będzie mnie pan nadal wspierał po zakończeniu pierwszej fazy operacji? — spytała równie poważnie. — Naszym celem nie jest wyłącznie opanowanie planety, ale wydostanie się z niej. A nie wyobrażam sobie, by można to było osiągnąć przez dowodzenie kolegialne czy inną bzdurę dotyczącą podziału dowodzenia. To najważniejsza sprawa, ale jest jeszcze inna, drobiazg, lecz istotny. Nie wybijemy w walce całego garnizonu, a zdaję sobie sprawę, że i pan, i wszyscy tu osadzeni macie dość konkretne pomysły, co zrobić z ubekami, których dostaniecie w swoje ręce. A otwarty sezon polowań na ubeków po prostu nie może wchodzić w grę. Jeżeli mamy doprowadzić mój plan do końca, struktura dowodzenia przyjęta na początku musi obowiązywać ciągle i dotyczyć także, nazwijmy to, „wewnętrznych” problemów.
— W takim razie mamy problem — przyznał twardo. — Ponieważ nie myli się pani w tej sprawie, mamy rachunki do wyrównania. Jeżeli będzie pani chciała to uniemożliwić…
— Tego nie powiedziałam — przerwała mu zdecydowanie. — Dzięki relacji kapitan Benson mam wyobrażenie o tym, jak byliście traktowani, nie mówiąc już o krótkim na szczęście okresie własnych doświadczeń w celi UB. Natomiast to, że Urząd Bezpieczeństwa ignoruje konwencję denebską, nie upoważnia mnie jako oficera RMN do tego samego ani też nie zwalnia od obowiązku przestrzegania jej. Raz omal tego nie zrobiłam i choć nadal uważam, że miałam rację, chcąc gnoja zastrzelić na miejscu, przyznaję, że nie miałam do tego prawa, i dobrze się stało, że mnie przed tym powstrzymano. Nie zamierzam dopuścić do podobnej sytuacji, tym bardziej na masową skalę.
— W takim razie… — zaczął Ramirez.
— Proszę pozwolić mi skończyć! — przerwała mu ponownie. — To, że zamierzam przestrzegać konwencji denebskiej, nie oznacza, że nie mam zamiaru pozwolić na wymierzenie sprawiedliwości. Konwencja, jeżeli dobrze pamiętam, zezwala na karanie winnych złamania jej zasad, dopóki odbywa się to zgodnie z prawem. Co prawda najczęściej oznacza to długotrwałe procesy przed sądami cywilnymi po zakończeniu wojny, ale znajdujemy się w specyficznej sytuacji, a na dodatek sądzę, że będziemy mieli do dyspozycji wystarczającą liczbę oficerów z różnych flot, by urządzić tu regularny i całkowicie legalny sąd wojenny. W razie potrzeby z kilkoma składami orzekającymi.
— Sąd wojenny? — powtórzył Ramirez.
— Sąd wojenny. W pełnym znaczeniu tego słowa, czyli wraz z prawem oskarżonych do obrony. Naturalnie wyrok sądu będzie natychmiast wykonany. Każdy wyrok. Proszę zrozumieć, komodorze Ramirez, polowanie z pulserami na ubeków czy inne samosądy uniemożliwią nam wprowadzenie i utrzymanie dyscypliny we własnych szeregach. Poza tym tego na dłuższą metę nie da się utrzymać w tajemnicy, zwłaszcza jeśli uda nam się uciec, a idiotyzmem byłoby dawać przeciwnikowi tak idealny materiał propagandowy. O aspekcie moralnym tej sprawy nie wspomnę, bo to akurat jest oczywiste, a sam pan musi przyznać mi rację w jednej kwestii. Nie każdy funkcjonariusz UB wchodzący w skład garnizonu znęcał się nad wami. Założę się, że część z nich praktycznie nawet nie miała z wami kontaktu. Nie wiem jak pan, ale ja nie jestem zwolenniczką zbiorowej odpowiedzialności.
— Ja też niespecjalnie — przyznał. — To jedyny pani warunek w tej sprawie?
— Jedyny.
— Cóż… niech będzie. W takim razie, jak to mawiano na Ziemi: najpierw zapewnimy im sprawiedliwy proces, a potem ich powiesimy. Prawdę mówiąc, nikt z nas nie spodziewał się, że kiedykolwiek będziemy mieli okazję, by wyrównać rachunki tak własne, jak i w imieniu tych, których zabili. Pani dała nam tę okazję, a argumenty przemawiające za przestrzeganiem cywilizowanych metod są istotne… zwłaszcza pierwszy. Jeżeli uda nam się opuścić tę planetę i nie zginąć po drodze, przynajmniej na stare lata będę mógł spokojnie patrzeć sobie w oczy przy goleniu. Tym się ponoć różni sprawiedliwość od zemsty, choć ta druga też ma swój urok… Tylko proszę pamiętać o jednym: wspólnie uda nam się przekonać większość do tego pomysłu, ale naprawdę wątpię, by udało się przekonać wszystkich…
— Jak pan sądzi, z iloma się uda?
— Nie wiem. Większość, tak jak powiedziałem, zgodzi się z tym rozumowaniem. Dla innych argumentem będzie to, że pani ma prawo do ostatecznej decyzji, bo właśnie dzięki pani są wolni. A ostatecznym argumentem dla najbardziej upartych będzie to, że za panią stoi siła i że tylko pani może ich stąd zabrać. Nie sądzę, by chęć zlinczowania czarnych okazała się silniejsza wśród licznej grupy. Natomiast na pewno znajdą się jednostki, dla których zemsta będzie ważniejsza… tym jednak proponuję zająć się, gdy problem się pojawi.
— Rozumiem… W takim razie mogę przyjąć, że mi pan pomoże, komodorze Ramirez? We wszystkim?
— Może pani przyjąć, komodor Harrington — odparł poważnie.
I wyciągnął ku niej dłoń wielkości średniej łopaty, którą uścisnęła, czując równocześnie dzięki więzi z Nimitzem jego szczerość i zdeterminowanie.