— W takim razie mamy problem — przyznał twardo. — Ponieważ nie myli się pani w tej sprawie, mamy rachunki do wyrównania. Jeżeli będzie pani chciała to uniemożliwić…
— Tego nie powiedziałam — przerwała mu zdecydowanie. — Dzięki relacji kapitan Benson mam wyobrażenie o tym, jak byliście traktowani, nie mówiąc już o krótkim na szczęście okresie własnych doświadczeń w celi UB. Natomiast to, że Urząd Bezpieczeństwa ignoruje konwencję denebską, nie upoważnia mnie jako oficera RMN do tego samego ani też nie zwalnia od obowiązku przestrzegania jej. Raz omal tego nie zrobiłam i choć nadal uważam, że miałam rację, chcąc gnoja zastrzelić na miejscu, przyznaję, że nie miałam do tego prawa, i dobrze się stało, że mnie przed tym powstrzymano. Nie zamierzam dopuścić do podobnej sytuacji, tym bardziej na masową skalę.
— W takim razie… — zaczął Ramirez.
— Proszę pozwolić mi skończyć! — przerwała mu ponownie. — To, że zamierzam przestrzegać konwencji denebskiej, nie oznacza, że nie mam zamiaru pozwolić na wymierzenie sprawiedliwości. Konwencja, jeżeli dobrze pamiętam, zezwala na karanie winnych złamania jej zasad, dopóki odbywa się to zgodnie z prawem. Co prawda najczęściej oznacza to długotrwałe procesy przed sądami cywilnymi po zakończeniu wojny, ale znajdujemy się w specyficznej sytuacji, a na dodatek sądzę, że będziemy mieli do dyspozycji wystarczającą liczbę oficerów z różnych flot, by urządzić tu regularny i całkowicie legalny sąd wojenny. W razie potrzeby z kilkoma składami orzekającymi.
— Sąd wojenny? — powtórzył Ramirez.
— Sąd wojenny. W pełnym znaczeniu tego słowa, czyli wraz z prawem oskarżonych do obrony. Naturalnie wyrok sądu będzie natychmiast wykonany. Każdy wyrok. Proszę zrozumieć, komodorze Ramirez, polowanie z pulserami na ubeków czy inne samosądy uniemożliwią nam wprowadzenie i utrzymanie dyscypliny we własnych szeregach. Poza tym tego na dłuższą metę nie da się utrzymać w tajemnicy, zwłaszcza jeśli uda nam się uciec, a idiotyzmem byłoby dawać przeciwnikowi tak idealny materiał propagandowy. O aspekcie moralnym tej sprawy nie wspomnę, bo to akurat jest oczywiste, a sam pan musi przyznać mi rację w jednej kwestii. Nie każdy funkcjonariusz UB wchodzący w skład garnizonu znęcał się nad wami. Założę się, że część z nich praktycznie nawet nie miała z wami kontaktu. Nie wiem jak pan, ale ja nie jestem zwolenniczką zbiorowej odpowiedzialności.
— Ja też niespecjalnie — przyznał. — To jedyny pani warunek w tej sprawie?
— Jedyny.
— Cóż… niech będzie. W takim razie, jak to mawiano na Ziemi: najpierw zapewnimy im sprawiedliwy proces, a potem ich powiesimy. Prawdę mówiąc, nikt z nas nie spodziewał się, że kiedykolwiek będziemy mieli okazję, by wyrównać rachunki tak własne, jak i w imieniu tych, których zabili. Pani dała nam tę okazję, a argumenty przemawiające za przestrzeganiem cywilizowanych metod są istotne… zwłaszcza pierwszy. Jeżeli uda nam się opuścić tę planetę i nie zginąć po drodze, przynajmniej na stare lata będę mógł spokojnie patrzeć sobie w oczy przy goleniu. Tym się ponoć różni sprawiedliwość od zemsty, choć ta druga też ma swój urok… Tylko proszę pamiętać o jednym: wspólnie uda nam się przekonać większość do tego pomysłu, ale naprawdę wątpię, by udało się przekonać wszystkich…
— Jak pan sądzi, z iloma się uda?
— Nie wiem. Większość, tak jak powiedziałem, zgodzi się z tym rozumowaniem. Dla innych argumentem będzie to, że pani ma prawo do ostatecznej decyzji, bo właśnie dzięki pani są wolni. A ostatecznym argumentem dla najbardziej upartych będzie to, że za panią stoi siła i że tylko pani może ich stąd zabrać. Nie sądzę, by chęć zlinczowania czarnych okazała się silniejsza wśród licznej grupy. Natomiast na pewno znajdą się jednostki, dla których zemsta będzie ważniejsza… tym jednak proponuję zająć się, gdy problem się pojawi.
— Rozumiem… W takim razie mogę przyjąć, że mi pan pomoże, komodorze Ramirez? We wszystkim?
— Może pani przyjąć, komodor Harrington — odparł poważnie.
I wyciągnął ku niej dłoń wielkości średniej łopaty, którą uścisnęła, czując równocześnie dzięki więzi z Nimitzem jego szczerość i zdeterminowanie.
KSIĘGA TRZECIA
Rozdział XV
— Dziękuję za przybycie, towarzyszu admirale i towarzyszko komisarz.
— Nie ma za co, towarzyszko sekretarz — odparł admirał Javier Giscard, zupełnie jakby miał możliwość nie zjawić się na wezwanie sekretarz wojny Ludowej Republiki Haven i przeżyć.
Eloise Pritchart jedynie skinęła głową. Jako reprezentant Komitetu Bezpieczeństwa Publicznego i oficer Urzędu Bezpieczeństwa podlegający bezpośrednio Oscarowi Saint-Justowi znajdowała się w odmiennej sytuacji, ale towarzyszenie podopiecznemu, którego szpiegowała, należało do jej obowiązków. Poza tym Esther McQueen była wschodzącą gwiazdą na politycznej szachownicy, a Pritchart podobnie jak wszyscy znała jej reputację maksymalnego poszerzenia granic osobistego autorytetu. Dlatego też przyglądała się spotkanej pierwszy raz towarzyszce sekretarz z namysłem i ostrożnością.
McQueen zauważyła to, zapraszając gości, by siedli. I dlatego najmniejszym gestem nie zdradziła, iż jest świadoma obecności swojego anioła stróża z UB. Erasmus Fontein szpiegował ją praktycznie od początku, gdy po przewrocie komisarze ludowi pojawili się na pokładach większości okrętów flagowych. W ciągu ostatnich dwunastu miesięcy jednakże przekonała się, że jest zdolniejszy, niebezpieczniejszy i zdecydowanie inteligentniejszy, niż sugerowałby to jego wygląd czy zachowanie.
Co prawda nigdy nie dała im się zwieść do końca, ale prawdą też było, że go nie doceniła. Gdyby nie zwyczaj zakładania najgorszego i stosowania podwójnego czy nawet czasem potrójnego zabezpieczenia, skutki tego lekceważenia byłyby dla niej tragiczne. Tak okazały się pomocne w osiągnięciu obecnego stanowiska, a więc przybliżeniu jej do celu. To oraz fakt, iż była najlepszą kandydatką z punktu widzenia Pierre’a, co uczciwie sama przed sobą przyznawała.
Istniała niestety także i druga strona medalu — Fontein odkrył, że ona jest znacznie groźniejsza, niż sądził, i że zdołała go całkowicie zaskoczyć. Fakt, że pozostał na swym stanowisku, gdy okazało się, jak bardzo i na jaką skalę, wiele mówił zarówno o nim, jak i o Saint-Juście. A raczej o zaufaniu, jakim ten ostatni obdarzał Fonteina.
Z drugiej strony mógł zyskać punkty za to, że nie rekomendował jej usunięcia czy rozstrzelania, bo wtedy nie byłoby już Komitetu, jak też i za to, że nie pomylił się w najważniejszej kwestii: wykazała dobitnie, że jest lojalna, omal nie ginąc przy okazji ratowania członków Komitetu.
A mogło to też wyglądać zupełnie inaczej. Mogli na przykład uznać, że lepiej zostawić szpicla, który już ją zna i będzie znacznie czujniejszy po wpadce, niż dawać nowego.
Tak naprawdę z punktu widzenia Esther McQueen nie miało to znaczenia. W stosunku do towarzysza komisarza Fonteina miała swoje plany… podobnie jak on, w co nie wątpiła, miał swoje względem niej. Problem polegał na tym, kto zdąży pierwszy doprowadzić do ich pełnej realizacji. A ona była na dobrej drodze…
I nie zamierzała wszystkiego zepsuć pośpiechem.
Gra była zawiła, ale cóż — gdyby była prosta, każdy mógłby próbować i tłok byłby nie do wytrzymania.
— Zaprosiłam pana tutaj, by przedyskutować nową operację — oznajmiła, gdy goście usiedli. — Operację, która, jak sądzę, może wywrzeć duży wpływ na dalszy przebieg wojny.
Przerwała, przypatrując mu się uważnie.
To, że mówiła tylko do niego, było częścią wiadomości i próby. Co prawda rola komisarzy zaczęła być powolutku ograniczana, ale wszyscy wiedzieli, że są oni nadal potężnym elementem w łańcuchu podejmowania decyzji. Tego, że zamierzała to zmienić drastycznie, Giscard nie wiedział, bo nie miał prawa. Tradycyjnie korpus oficerski Ludowej Marynarki robił co mógł, by ignorować smutną rzeczywistość, w której kapitan nie był samodzielnym dowódcą własnego okrętu, a oficer flagowy swej eskadry. Jednakże jego reakcja była dla niej istotna z zupełnie innych powodów.