— Nimitz najwyraźniej podziela twoją opinię na temat hałasu — oceniła, schylając się, by go podnieść.
Nimitz bleeknął twierdząco i Honor roześmiała się ponownie, sadzając go na ramieniu, gdzie przybrał swą zwykłą pozycję — środkowe i chwytne łapy na wypchanym ramieniu wbite weń pazurami, a tylne łapy wbite w wyściółkę tuż poniżej łopatki. I natychmiast machnął puszystym ogonem.
— To nie tylko poziom hałasu, milady — uśmiechnął się LaFollet. — Także poziom energii. To najbardziej brutalna broń, jaką widziałem. Odrzut ma wręcz niesamowity.
— Fakt, ale strzelanie z niej daje znacznie więcej przyjemności niż strzelanie z pulsera. Oczywiście w walce wolałabym coś nowocześniejszego, ale ten pistolet, gdy strzela, przemawia głosem autorytetu, prawda?
— Z tym trudno się nie zgodzić — odparł, automatycznie lustrując otoczenie mimo świadomości, że tu są naprawdę bezpieczni. — I z pewnością nie okazałaby się bezużyteczna w walce. Już sam huk wystrzału dałby przewagę wynikającą z zaskoczenia.
— Chyba masz rację. — Honor uśmiechnęła się złośliwie. — Może powinnam sprawdzić, czy admirał Matthews nie ma ich więcej, a gdyby miał, to przezbroić was wszystkich?
— Serdeczne dzięki, milady, ale jestem całkowicie zadowolony ze służbowego pistoletu pulsacyjnego — poinformował ją nader uprzejmie LaFollet. — Broń palną nosiłem przez dziesięć lat, choć przyznaję, że nie robiła aż takiego wrażenia, i uważam, że wystarczy. Człowiek szybko przyzwyczaja się do lepszego.
— Tylko mi nie wypominaj, że nie próbowałam — odcięła się i skinęła głową wartownikowi, który na ich widok otworzył drzwi gmachu.
— Nie będę — obiecał LaFollet, zamykając je za sobą, i dodał, gdy otoczyła ich błoga cisza. — Już od dość dawna chciałem panią o coś zapytać… Jeszcze na Manticore, przed pojedynkiem z Summervale’em, pułkownik Ramirez bardzo się o panią niepokoił. Powiedziałem mu, że widziałem panią na strzelnicy i że doskonale pani strzela z pistoletu, ale zawsze mnie zastanawiało, gdzie posiadła pani te umiejętności.
— Wychowałam się na Sphinxie — odparła i LaFollet uniósł pytająco brwi, bo wyglądało na to, że to cała odpowiedź, więc wyjaśniła: — Sphinx jest zasiedlony od prawie sześciuset lat standardowych, ale prawie trzecia część lądu to nadal ziemia Korony, która pozostaje dziewiczą głuszą. Dom mojej rodziny graniczy z rezerwatem Copper Walls. Ponieważ na Sphinxie żyje dużo stworzeń, które miałyby ochotę spróbować, jak smakuje człowiek, wszyscy dorośli i większość dzieci w tych rejonach noszą broń i umieją dobrze strzelać.
— Ale założę się, że nie noszą takich zabytków jak ten.
— Zgadza się. To akurat jest winą mojego stryja Jacquesa.
— Kogo?!
— Starszego brata matki. Kiedy miałam z dwanaście lat standardowych, przybył do nas z roczną wizytą, bo normalnie mieszka na Beowulfie. Jest członkiem Towarzystwa Kreatywnych Anachronizmów. To taka grupka dziwaków, którym satysfakcję sprawia odtwarzanie pewnych wydarzeń z przeszłości w takiej formie, w jakiej według nich one przebiegały. Jego ulubionym okresem jest drugie stulecie Przed Diasporą, czyli dwudziesty wiek według waszego kalendarza. Na dodatek akurat został Wielkim Mistrzem Planety w Broni Krótkiej, nim do nas przyleciał. Ponieważ był równie przystojny co moja matka piękna… łaziłam za nim jak zidiociały szczeniak, co musiało go doprowadzać do szewskiej pasji. Niczego jednak nie okazał, za to nauczył mnie strzelać z — jak to określał — „prawdziwej” broni. Nimitz już wtedy nie lubił huku wystrzałów.
— To dlatego, że jest kulturalnym osobnikiem obdarzonym dobrym gustem, milady.
— Tak sądzisz?! A wracając do strzelania, to ćwiczyłam regularnie, dopóki nie przyjęto mnie do akademii. Zastanawiałam się nawet, czy nie zapisać się do drużyny strzeleckiej, ale strzelać umiałam już nieźle, a sztuki walki dopiero zaczęłam ćwiczyć cztery lata wcześniej, więc zdecydowałam się lepiej poznać corp de vitesse i skończyłam w drużynie walki wręcz.
— Rozumiem. — LaFollet przeszedł kilka kroków, a potem uśmiechnął się lekko. — Gdybym przypadkiem jeszcze tego nie powiedział, to jesteś zaprzeczeniem typowej graysońskiej damy, pani: walka wręcz, fechtunek, strzelanie z broni krótkiej… może przy następnej okazji to ja powinienem kryć się za tobą?
— No wiesz, Andrew! Co za herezje wygadujesz własnej patronce!
LaFollet zachichotał, ale nie mógł powstrzymać się od przyznania jej racji. Normalny, dobrze wychowany mężczyzna urodzony na Graysonie nawet nie dopuściłby możliwości rozmowy na takie tematy z dobrze wychowaną niewiastą. Honor na szczęście nie była ani urodzona, ani wychowana na Graysonie, a tutejsze zwyczaje dotyczące stosownego zachowania i tak się zmieniały. Komuś z zewnątrz te zmiany wydałyby się zapewne powolne, ale dla rodowitego mieszkańca planety, którego całe życie oparte było na tradycji, następowały z oszałamiająca szybkością. A powodem tych zmian była kobieta, której życia LaFollet strzegł.
Było to dziwne, ale Honor najprawdopodobniej najmniej ze wszystkich zdawała sobie sprawę z tych zmian, jako że wychowała się w społeczeństwie, w którym sam pomysł nierównego traktowania płci uważany był za nienormalny i całkowicie niezrozumiały. Na Graysonie, przez tysiąc lat zagrożenia stwarzanego przez środowisko, wykształciło się patriarchalne społeczeństwo, zastygłe od wieków w tradycji stanowiącej podstawę życia. Znaczyło to, że jakiekolwiek zmiany następować muszą stopniowo i wolno i tak też było — LaFollet cały czas uświadamiał sobie drobne zmiany zachodzące z dnia na dzień. W większości były to zmiany na lepsze, co nie oznaczało, że były wygodne. I nie wszystkim się podobały, co udowodniła w zeszłym roku grupa religijnych terrorystów, próbując najpierw zniszczyć, a potem zabić Honor. Mimo to był pewien, że nie zdawała sobie ona sprawy, do jakiego stopnia młodsze mieszkanki Graysona zaczynały zmieniać swoje życie, wzorując się na niej i innych kobietach „wypożyczonych” przez Royal Manticoran Navy Marynarce Graysona. Na szczęście społeczeństwo jako całość nie wykazywało żadnych skłonności do przekształcenia się w lustrzane odbicie społeczności Królestwa Manticore, lecz ewoluowało na swój sposób, taki, jaki ludziom bardziej odpowiadał, i LaFollet wielokrotnie zastanawiał się, do czego to w końcu doprowadzi.
Dotarli do końca korytarza i wsiedli do windy łączącej parter z prywatnymi pokojami Honor. Kiedy drzwi windy otworzyły się po krótkiej jeździe, oczekiwał ich starszy mężczyzna o rzednących blond włosach i szarych oczach.
— Witaj, Mac. — Honor przekrzywiła głowę. — Co się stało?
— Właśnie otrzymaliśmy wiadomość z portu kosmicznego, ma’am.
Podobnie jak Honor, starszy steward James MacGuiness nosił cywilne ubranie, jak przystało na majordomusa Harrington House, ale zachował zawodowe przyzwyczajenia i jako jedyny nie tytułował jej „milady”.
Powód był prosty — MacGuiness był osobistym stewardem Honor czy też, jak to czasami określała, jej prywatnym dozorcą od ośmiu lat, czyli znał ją, zanim uzyskała tytuł szlachecki. Naturalnie przy formalnych i publicznych okazjach tytułował ją „milady”, natomiast przy wszystkich innych wolał zachować starą, wojskową etykietę.
— Jaką wiadomość? — spytała. Mac uśmiechnął się szeroko.
— Od kapitan Henke, ma’am. HMS Agni wyszedł z nadprzestrzeni trzy godziny temu.
— Mike tu jest?! — Honor nie próbowała nawet ukryć radości. — Cudownie! Kiedy wyląduje?