Выбрать главу

Mogła się co prawda uprzeć i postawiłaby na swoim, lecz nie zrobiła tego, gdyż i tak czuła się, łagodnie rzecz ujmując, dziwnie. Ku jej zażenowaniu Protektor Benjamin uparł się i zdobył wydany przez Królewską Kancelarię z polecenia Jej Wysokości dokument głoszący, iż kapitan Harrington z Royal Manticoran Navy i patronka lady Honor Harrington są dwiema różnymi osobami przypadkiem żyjącymi w tym samym ciele. Oznaczało to, że kapitan Harrington podlegała naturalnie wszelkim przepisom prawa wojennego, natomiast patronka Harrington była przedstawicielką obcego rządu składającą oficjalną wizytę w Królestwie Manticore i podobnie jak towarzyszący jej członkowie Gwardii Harrington objęta była immunitetem dyplomatycznym. I był to stan ostateczny i stały, nie podlegający żadnym negocjacjom w przyszłości. Protektor Benjamin bowiem po prostu odmówił zwolnienia jej z obowiązków, jeśli ten warunek nie zostanie spełniony. I postawił na swoim.

Oficjalnym powodem był wymóg graysońskiego prawa głoszący, iż każdemu patronowi zawsze musi towarzyszyć uzbrojona ochrona osobista złożona z członków jego Gwardii. Ponieważ regulaminy Królewskiej Marynarki i przepisy prawa wojskowego obowiązujące w Gwiezdnym Królestwie zabraniały obywatelom obcych państw noszenia i posiadania broni na pokładach okrętów Jej Królewskiej Mości, coś trzeba było zmienić. Konkretnie przepisy obowiązujące w Królestwie i to nie tymczasowo i półoficjalnie, jak miało to miejsce, gdy wróciła z Graysona na wieść o śmierci Paula, lecz oficjalnie, na stałe. Rzeczywistym powodem była zaś chęć utarcia nosa wszystkim w Izbie Lordów i determinacja Protektora, by im przy każdej okazji przypominać, jaki jest prawdziwy status Honor. Może nie było to dyplomatyczne posunięcie, ale prawda wyglądała tak, że niezależnie od tego, czy parowie Królestwa mieli tego świadomość czy nie, patron na Graysonie posiadał więcej władzy bezpośredniej i większy osobisty autorytet, niż któremukolwiek z nich się śniło. Na terenie domeny Harrington słowo Honor było prawem tak długo, jak długo nie naruszało konstytucji planetarnej. Co więcej, jako patronka Honor była też ostatnią instancją sądowniczą, a jako Champion Protektora mogła również wymierzyć sprawiedliwość, co uczyniła, zabijając zdrajcę Burdette’a.

Bez wątpienia jej wrogowie uznawali to za relikty barbarzyństwa z zacofanego świata, ale dzięki uporowi Benjamina nie mogli już tego robić publicznie. Mogli wyrzucić hrabinę Harrington z Izby Lordów, lecz patronce Harrington musieli wszędzie i zawsze okazywać nienaganny szacunek i uprzejmość. Albo ryzykować konsekwencje o międzynarodowym nawet wymiarze. Czary goryczy dopełnił fakt, iż jako patronka stała wyżej od wszystkich, którzy głosowali za jej usunięciem z Izby. Z całego bowiem składu Izby Lordów statusem przewyższali ją jedynie: wielki książę Manticore, wielka księżna Sphinxa i wielki książę Gryphona, a wszyscy oni byli przeciwni wydaleniu jej.

Honor wolała nie myśleć, jaka będzie reakcja pozostałych. Posunięcie Protektora Benjamina było mało subtelne, co nie znaczyło, że jej się nie podobało. Próbowała co prawda go od tego odwieść, ale dla spokoju sumienia, a nie z autentycznego przekonania. Zresztą była to próba z góry skazana na fiasko, bowiem Benjamin IX, będąc wykształconym i uprzejmym kosmopolitą, był także człowiekiem niezwykle upartym i lojalnym, a do szewskiej pasji doprowadziło go to, jak potraktowała ją opozycja. Co ważniejsze — jako władca suwerennego systemu sprzymierzonego z Gwiezdnym Królestwem Manticore mógł, choć w pewnym stopniu, wyrównać rachunki i zrobił to.

Nie były to jednak jedyne powody mieszanych uczuć, które nią targały. Stacja kosmiczna Jej Królewskiej Mości Vulcan znajdowała się na orbicie Sphinxa, jej ojczystej planety, i Honor z niecierpliwością oczekiwała spotkania z rodzicami na ziemi, którą zawsze uważała za dom. Z drugiej strony gwiazdozbiory i system planetarny wokół wydawały jej się w jakiś sposób odległe, niczym z nagrań historycznych. Zbyt wiele wydarzyło się w Yeltsinie i zbyt mocno sama się zmieniła — nie była w stanie tego zdefiniować, ale czuła się prawie jak ktoś obcy. Ktoś, kogo egzystencja została zawieszona pomiędzy dwoma „domami”. Było to coś gorzkiego i przyjemnego równocześnie.

Wzięła głęboki oddech i wstała. Galowy mundur nie pasował według niej do okazji — była w końcu jedynie kapitanem mającym objąć nowy okręt i to niespecjalnie stanowiący powód do dumy, ale spece od protokołu uznali, że dopóki nie obejmie dowództwa, admirał Georgides dowodzący Vulcanem musi traktować ją jak patronkę, co oznaczało uroczysty obiad, galowy mundur i inne szykany. Jedyne pocieszenie stanowiła świadomość, że odegra się za to na Benjaminie przy pierwszej okazji, ale teraz nie miała wyjścia, musiała się dostosować.

Odwróciła się ku drzwiom, przy których czekał MacGuiness, także w uniformie RMN. Tyle że on był z tego faktu niesamowicie zadowolony i nie próbował tego ukryć. Podobnie jak zadowolenia z uroczystego obiadu, który traktował jako symboliczne zadośćuczynienie za niesprawiedliwe potraktowanie jej przez Królewską Marynarkę. W pierwszym momencie chciała mu powiedzieć kilka słów, ale po namyśle zrezygnowała — Mac mógłby być jej ojcem, a często traktował ją bardziej jak córkę niż jako swego kapitana.

Bez wątpienia wysłuchałby jej z nienaganną uwagą i uprzejmością, po czym nadal byłby dumny, uważając, że tym razem to on ma rację.

Spojrzała mu w oczy i bez słowa uniosła ręce, by mógł jej zapiąć w talii pas ze szpadą — archaizmem stanowiącym nieodłączny element munduru galowego. Tym razem nie była to zwykła przepisowa szpada zgodna z regulaminem wojskowym. I w tym przypadku tak Protektor, jak MacGuiness i ona byli jednomyślni — broń, którą Mac jej przypasał, była śmiertelnie groźna i jak najbardziej funkcjonalna. Jeszcze czternaście miesięcy temu zwano ją Mieczem Burdette, od czasu zaś pojedynku ośmiusetletnie ostrze nosiło nazwę Miecza Harrington.

Spojrzała w lustro i starannie założyła czarny beret. Do białego będzie miała prawo dopiero, gdy oficjalnie obejmie dowództwo okrętu. Odruchowo musnęła dłonią cztery złote gwiazdki na lewej piersi — każda oznaczała dowództwo okrętu z napędem nadprzestrzennym w służbie Królowej. Myśl, że wkrótce doda do nich piątą, wzbudzała w niej jedynie głęboką satysfakcję — żadnych mieszanych, sprzecznych czy ambiwalentnych uczuć.

Obejrzała się w lustrze staranniej niż robiła to od wielu tygodni. Osoba, którą zobaczyła, wyglądała prawie znajomo — trójkątna twarz o zdecydowanych rysach, silnie zarysowanych ustach i wysokich kościach policzkowych była ta sama. Podobnie ostry podbródek i migdałowego kształtu oczy. Za to splecione w warkocz i upięte włosy były dłuższe niż ostatnio, gdy nosiła mundur kapitana. Oczy zresztą też nie do końca były takie same: ciemniejsze, głębsze i bardziej zdeterminowane…

Zdecydowała, że wygląda nie najgorzej.

— Sądzę, że na noc wrócę na okręt, Mac. Gdyby coś się zmieniło, dam ci naturalnie znać.

— Rozumiem, ma’am.

Przeniosła wzrok na LaFolleta doskonale wyglądającego w idealnie leżącym uniformie Gwardii Harrington i spytała:

— Jamie i Eddy są gotowi?

— Tak, milady. Czekają na pokładzie hangarowym.

— Ufam, że przedyskutowałeś z nimi sprawę?

— Tak, milady. Obiecuję, że nie przyniosą pani wstydu. Przyglądała mu się przez chwilę badawczo, na co odpowiedział spokojnym spojrzeniem — nawet bez Nimitza wiedziała, iż wierzył w to, co mówi. Co niczego nie zmieniało, bo gwardziści podzielali opinię MacGuinessa i gotowi byli wszcząć prywatną wojnę, gdyby tylko ktoś krzywo na nią spojrzał. Honor westchnęła zrezygnowana — pozostało jej tylko mieć nadzieję, że posiłek nie będzie miał tak pamiętnego przebiegu, na jaki się zanosiło.