Pomimo tego jednak i mimo iż pośpiech zwiększał presję, Rafe radził sobie doskonale. Wziął też na siebie koordynację prac ze stoczniowcami, a do spółki z matem Archerem, pisarzem okrętowym, przeglądali wszystkie dokumenty dotyczące okrętu czy eskadry, nim trafiły na jej biurko. Doceniała te wysiłki, ale w większości wypadków wszystko, co ci dwaj mogli zrobić, to uporządkować papiery i podzielić je na te, które wymagały jedynie jej podpisu, i na te, co do których decyzję musiała podjąć sama. Okazali się w tym naprawdę dobrzy.
Przetarła oczy, upiła łyk kakao z kubka, który Mac jak zwykle bezszelestnie pozostawił na blacie, i wróciła do raportu. Archer podświetlił podsumowanie każdej z części, a z większością dał sobie radę Rafe, umieszczając stosowne rozwiązania. Dwa nie były takie, jakie sama by wybrała, ale wyglądały na wykonalne i być może stanowiły najlepszy wariant. Najważniejsze było co innego — były to jego decyzje, bo do niego należało ich podjęcie. Musiała je naturalnie zatwierdzić, ale miał prawo działać po swojemu tak długo, jak długo dzięki niemu okręt był skuteczną bronią gotową do użycia w każdej chwili. Dlatego nie miała zamiaru zmieniać jego decyzji, o ile czegoś poważnie nie sknoci. A szansę na coś takiego praktycznie równały się zeru.
W końcu dotarła do ostatniego akapitu, przeczytała go i z ulgą podpisała. Po czym westchnęła, tym razem z satysfakcją — cały półmegowy dokument wymagał podjęcia zaledwie sześciu decyzji, resztę załatwił Cardones, co było znacznie lepszym wynikiem niż się spodziewała. Zapisała swoje poprawki i wysłała całość Archerowi. Po czym wywołała na ekran kolejny dokument. Widząc nagłówek jęknęła — hydroponika. Serdecznie nienawidziła wszystkiego, co było z tym związane, zwłaszcza inwentaryzacji, które ciągnęły się w nieskończoność. Sięgnęła po kakao i posłała zazdrosne spojrzenie Nimitzowi pochrapującemu na swojej grzędzie. A potem zacisnęła zęby i zabrała się do roboty.
Na szczęście po paru minutach rozległ się brzęczyk przy drzwiach. Uniosła głowę zadowolona z przerwy, choć nie znała jej przyczyn. Każda jednakże była mile widziana, toteż natychmiast wdusiła klawisz interkomu.
— Tak?
— Ma pani gościa, milady — rozległ się głos LaFolleta. — Przybył oficer kontroli lotów i chciałby się zameldować.
— Aha. — Honor zaskoczona potarła czubek nosa.
Było to jedyne stanowisko, na które wspólnie z Cardonesem nie potrafili znaleźć nikogo. Skoro więc Rafe sam wyszukał kandydata i nie uzgodnił z nią tego, musiał to być ktoś o doskonałym przebiegu służby i świetnych predyspozycjach.
— Poproś go, by wszedł, Andrew — poleciła i wstała.
Drzwi otworzyły się i ku jej zdumieniu nie pojawił się w nich LaFollet, który miał zwyczaj wprowadzania gości. Co prawda szansa na pojawienie się zabójcy na pokładzie Vulcana była mniej niż znikoma, nie mówiąc już o tym, że pojęcia nie miała, kto też miałby go wynająć, ale LaFollet miał swoje zasady. Skoro nie zakazała mu eskortowania tego konkretnego gościa, jego nieobecność była świadectwem szokującego odstępstwa od zawodowej podejrzliwości. W następnej chwili w progu pojawił się młody porucznik i zrozumiała, co kierowało dowódcą jej osobistej ochrony. I uśmiechnęła się radośnie.
— Porucznik Tremaine melduje swoje przybycie, ma’am! — wyrecytował Scotty i wyprężył się niczym na placu apelowym na wyspie Saganami.
W ślad za nim wmaszerował barczysty bosmanmat wyglądający na solidnie poobijanego przez życie i oddał jej honory równie starannie, stając o krok z prawej i pół kroku za Scottym.
— Bosmanmat, artylerzysta Harkness, melduje swoje przybycie, ma’am! — oznajmił dudniącym głosem.
Uśmiech Honor zmienił się w radosny śmiech, gdy obeszła biurko i uścisnęła dłoń Scotty’ego.
— Straszny duecik, proszę, proszę? Kto pozwolił wpuścić was na mój okręt? — powitała ich, używając nieoficjalnego, ale najpopularniejszego określenia, pod którym od lat byli znani.
— Cóż… komandor Cardones mówił, że jest zdesperowany, ma’am — odparł ze śmiertelną powagą Tremaine. — Skoro nie mógł znaleźć wykwalifikowanego personelu, stwierdził, że będzie musiał pomęczyć się z nami.
— Do czego ta marynarka doszła?! — jęknęła ze zgrozą, puszczając jego dłoń i wyciągając prawicę ku Harknessowi.
Podoficer o twarzy zawodowego boksera z długim stażem wyglądał przez moment na zakłopotanego, nim w końcu ujął ją delikatnie.
— Prawdę mówiąc, ma’am, to dawno już powinienem dostać przeniesienie z Prince’a Adriana — dodał poważniej Tremaine. — Byliśmy na orbicie Gryphona i dostaliśmy rozkaz przydziału do 6. Floty. Gdyby nie to, kapitan McKeon zjawiłby się osobiście. Zaraz potem dostał rozkaz oddelegowania piętnastu ludzi, w tym oficera, do pani dyspozycji i stwierdził, że obejdzie się beze mnie. Mówił coś, że ma dość mojego widoku i że najwyższy czas, żebym trafił pod rozkazy kogoś, kto zdoła „powściągnąć moje rozbisurmanienie”. Nie mam pojęcia, o co mogło mu chodzić…
Ostatnie zdanie wygłosił tonem uciśnionej niewinności.
— Oczywiście, że nie masz pojęcia — zgodziła się równie niewinnie Honor.
Chorąży Prescott Tremaine odbył pierwszy przydział bojowy razem z nią na placówce Basilisk. Był też z nią w systemie Yeltsin, kiedy wszystko się zawaliło… Był z nią w bazie Blackbird, gdy dowiedziała się, co banda religijnych zboczeńców z Masady zrobiła z jeńcami z HMS Madrigal i choć nigdy o tym nie rozmawiali i nigdy nie będą rozmawiać, uratował wówczas jej karierę. Niewielu podporuczników miałoby odwagę fizycznie powstrzymać swojego dowódcę eskadry, kiedy ten wpadł w amok.
— Cóż… — Honor zmusiła się do skupienia uwagi na Harknessie. — Widzę, że w końcu udało się przeskoczyć zaczarowaną granicę, panie bosmanmacie.
Harkness zaczerwienił się, co należało do prawdziwych ewenementów. A granica przez długi czas była dlań zaczarowana, ponieważ mimo wieloletniej służby i faktu, iż był doskonałym rakietowcem, nie mógł jakoś awansować wyżej mata. To znaczy awansował — na pomocnika bosmańskiego z piętnaście razy, ale nigdy nie na długo. Jego konflikty z celnikami i z członkami Royal Manticoran Marine Corps (tymi ostatnimi wyłącznie po służbie) były wręcz legendarne, dopóki nie spotkał Scotty’ego. Honor nie do końca pojmowała jak to działało, ale obaj stali się nierozłączni — gdzie Tremaine dostał przydział, tam w krótkim czasie pojawiał się Harkness, i nikt nie był w stanie nic na to poradzić. Możliwe że nikt nie próbował, zdając sobie sprawę, jak doskonały duet tworzyli. Dzięki tej znajomości Harkness nie tylko utrzymał w końcu stopień pomocnika bosmańskiego, ale i awansował na bosmanmata i to już jakiś czas temu, z tego co słyszała.
— Uh… tak, ma’am… to jest, milady — wykrztusił Harkness.
— Byłabym zadowolona, gdyby tak zostało. Co prawda nie przewiduję żadnych kontaktów z celnikami — rumieniec Harknessa nabrał w tym momencie głębszego odcienia. — Ale będziemy mieli na pokładzie pełen batalion Marines i gdybyśmy zawinęli gdzieś, gdzie byłaby okazja wyjścia na przepustkę, cieszyłabym się, gdyby nikt z załogi nie próbował zmniejszyć liczby zdolnych do służby żołnierzy Korpusu.
— Nie ma obawy, ma’am — zapewnił ją Tremaine radośnie. — Bosmanmat już nie oddaje się podobnym rozrywkom. Żonie by się nie podobały.