Выбрать главу

Ginger podobnie jak on była specjalistką od napędu antygrawitacyjnego. Co prawda ukończyła kurs z dziewiętnastą lokatą na stu zdających, ale była od niego starsza o dwanaście lat i Aubrey żywił dla niej ukryty podziw. Nie była tak dobra w teorii jak on, ale miała niesamowity wręcz instynkt do wykrywania i zapobiegania problemom — zupełnie jakby czuła, gdzie się one rodzą. Była też dobrze rozwinięta jak na swój wiek i nadzwyczaj atrakcyjna. Te dwa ostatnie czynniki silnie go onieśmielały i to, że ona była na luzie, wcale mu nie pomagało.

— Cześć! — powitała go radośnie. — Też dostałeś przydział na Sześćdziesiątkę?

— Ehe — przytaknął tak ponuro, że uniosła ze zdumienia brwi.

— Wybierasz się może na własny pogrzeb? — spytała takim tonem, że musiał się uśmiechnąć.

— Przepraszam — wymamrotał. — Miałem przydział na Bellerophona, mat Garner sam mi pokazał! A skończę na krążowniku pomocniczym!

Ostatnie dwa słowa wypowiedział z bezbrzeżną pogardą. Reakcja Ginger odebrała mu mowę. Bo ona wcale mu nie współczuła, ani nie przyznała racji. Nawet nie była zła, że czekają taki sam los. Ona zaczęła się śmiać! Spojrzał na nią osłupiały i jego mina spowodowała nowy, jeszcze silniejszy atak wesołości. Kiedy się jako tako uspokoiła, poklepała go po ramieniu, takim samym zresztą gestem jak matka, gdy w wieku dziesięciu lat rozwalił skuter antygrawitacyjny i był z tego powodu strasznie nieszczęśliwy.

— Widzę, że nie jesteś na bieżąco z nowinami — oceniła. — Fakt, kończysz na krążowniku pomocniczym, a nie zaciekawiło cię choć trochę, kto nim dowodzi?

— A niby dlaczego miało mnie to ciekawić? Albo jakiś stary rep z rezerwy albo kompletny kretyn, któremu żal dać dozorowiec, bo go rozwali o najbliższy księżyc.

— Słodka godzino, aleś ty uparty. No to ci powiem, że tym starym repem z rezerwy jest nie kto inny tylko Honor Harrington.

— Harrington?! — wykrztusił i zamarł z opuszczoną szczęką na dobre piętnaście sekund, nim odzyskał dar wymowy. — Ta Harrington?! Lady Harrington?

— Ta jedna, jedyna i niepowtarzalna.

— Ale… ale ona jest w systemie Yeltsin!

— Mógłbyś czasami pooglądać jakieś wiadomości, wiesz? Wróciła ponad tydzień temu. A pewien mój informator, który z oczywistych powodów — Ginger uśmiechnęła się zalotnie — zawsze był wiarygodny, twierdzi, że została dowódcą tych krążowników pomocniczych.

— Jasne z modrym! — westchnął, próbując się opanować.

W końcu lady Honor Harrington popadła parę lat temu w niełaskę z powodu pojedynków — wylądowała na połowie pensji i nie przywrócono jej do aktywnej służby mimo wojny. Dopiero teraz wróciła, więc może też skończyć w zapomnieniu na jakimś zesłaniu jak pierwotnie sądził, że sam skończył. Ale w głębi duszy w to nie wierzył. Dziennikarze ochrzcili ją przydomkiem „Salamandra”, bo miała zwyczaj zawsze znajdować się tam, gdzie ogień był najsilniejszy, a wszyscy w Królewskiej Marynarce, nawet tacy nowicjusze jak on wiedzieli, że jest doskonałym dowódcą bojowym. Nikt nie marnowałby takiego oficera gdzieś, gdzie się nie przyda, skoro toczyła się wojna. A poza tym, to nie był pomysł RMN, żeby odebrać jej dowództwo, tylko polityków — skoro teraz flota zdołała przywrócić ją do aktywnej służby, to będzie chciała wykorzystać ją tam, gdzie najbardziej się przyda.

— Tak sobie myślałam, że to ci poprawi humor. Zawsze miałeś ciągoty do chwały i bohaterstwa, nie? — Ginger zachichotała, widząc, jak Aubrey się rumieni. — Jestem pewna, że gdy tylko lady Harrington zorientuje się, jaki skarb ma pod swoim dowództwem, przeniesie cię do obsady mostka jak nic.

— Przestań się ze mnie nabijać! Każdy chciałby być kiedyś sławny, ty nie?

— Pewnie że tak. I… — umilkła, nasłuchując, po czym dodała poważniej: — I jak mi się wydaje, właśnie ogłosili przybycie nowego transportu!

* * *

To było czternaście godzin temu, a teraz Aubrey z westchnieniem ulgi dociągnął swoją skrzynkę do tymczasowo przydzielonego mu posłania. Skrzynka na szczęście miała generator antygrawitacji w podłodze, ale miała też i masę oraz była kanciasta, a poza tym on miał już dość podróży. Od dnia wstąpienia do RMN spał w zdecydowanie jak na swój gust zbyt dużej ilości sypialni, ale na szczęście w tej nie zagrzeje długo miejsca. Jak poinformował go mat rozdzielający jego grupę do kwater, nie dalej jak za sześć dni będą przenosili się z Vulcana na okręt i Aubrey stwierdził z pewnym zaskoczeniem, że czeka na tę chwilę z niecierpliwością.

Przydziały były jak zwykle według alfabetu, toteż wylądował samotnie, z dala od kolegów, w chwilowo pustym pomieszczeniu. Sprawdził na wiszącym na ścianie planiku, które koje są zajęte, i humor trochę mu się poprawił. Wolne były jeszcze dwie dolne, toteż wsunął identyfikator do czytnika i zaznaczył tę, która bardziej mu odpowiadała, jako swoją. Z tyłu dobiegł go odgłos kroków, więc wyjął identyfikator i zwolnił miejsce dla następnych, a sam przeciągnął skrzynkę do koi, wsunął ją pod nią i usiadł na posłaniu, dając odpocząć zmęczonym nogom.

— Słyszeliście, kto dowodzi tym gównianym zbiorowiskiem? — spytał ktoś.

Aubrey uniósł głowę, zaskoczony zarówno formą pytania, jak i tonem mówiącego, ten ostatni był bowiem niezwykle zgryźliwy.

— Ano — odparł ktoś inny z obrzydzeniem. — Harrington.

— O, kurwa! — jęknął pierwszy. — To już zdechliśmy na posterunku! Wiecie, jakie ona zawsze ponosi straty?

— Ano — zgodził się drugi głos. — Trafilim w maszynkę do mięsa, a ona będzie miała za nas następny medal.

— Gówno będzie miała, nie medal! — warknął trzeci. — A przynajmniej nie za mnie. Jak se chce grać bohaterkę, niech gra, ja mam lepsze zajęcia…

Rozmowa nagle się urwała, za to ktoś kopnął w ramę koi, na której siedział Aubrey.

— Te, gówniarz! — rozległ się ochrypły bas. — Złaź z mojego wyra!

Zaskoczony Aubrey uniósł głowę i napotkał złe spojrzenie masywnego, ponurego typa o ciemnych włosach, brutalnej twarzy i pokancerowanych kostkach dłoni. Typ był znacznie starszy, a pięć złotych naszywek na rękawie oznaczało, że służy w Królewskiej Marynarce piętnaście lokalnych, czyli prawie dwadzieścia pięć lat standardowych. Mimo to był jedynie technikiem drugiej klasy, co oznaczało, iż teoretycznie Aubrey był jego przełożonym. Wyraz zimnych brązowych oczu tamtego wskazywał jednak, iż z pewnością nie jest tak przez niego traktowany.

— Myślę, że się pomyliłeś — powiedział Aubrey tak spokojnie, jak tylko mógł. — To moja koja.

— Wcale nie twoja — warknął rozmówca.

— Sprawdź plan na ścianie — poradził mu Aubrey.

— Gówno mnie plan obchodzi. Zabieraj dupę z mojego wyra, póki jeszcze możesz łazić o własnych siłach, gówniarzu!

Aubrey zbladł, widząc, jak tamten zaciska pięści i uśmiecha się paskudnie. Rozejrzał się błyskawicznie, ale poza grupką sześciu czy siedmiu towarzyszy jego prześladowcy nie było w kabinie nikogo. A tamci też nie wyglądali zbyt przyjaźnie — wszyscy byli starsi, a nikt z nich nie miał stopnia, który powinien osiągnąć choćby z uwagi na długość służby. Co najmniej połowa uśmiechała się równie niemiło jak jego rozmówca i poza jednym, który nerwowo się rozglądał, nie mieli najmniejszej ochoty się wtrącać.

Jak dotąd Aubreyowi udawało się uniknąć podobnych sytuacji, ale wiedział, że tym razem znalazł się w tarapatach. Instynkt podpowiadał mu, że jeśli się teraz ugnie, to konsekwencje będzie ponosił długo. Z drugiej strony do głosu doszedł strach — nigdy się z nikim nie bił, a adwersarz był od niego masywniejszy co najmniej o połowę.