— Słuchaj, przykro mi, ale byłem pierwszy — powiedział, siląc się na spokój.
— Przykro to ci będzie. I to jak cholera! Jak z tobą skończę, to przykro będzie na ciebie patrzeć, gówniarzu. Jak zaraz nie ruszysz dupy, to dopiero będzie ci przykro!
— Nie ruszę — oznajmił Aubrey. — Wybierz sobie inną koję.
W brązowych oczach błysnęła dzika, złośliwa radość. Stojący oblizał się jak na widok ulubionego smakołyku i szepnął:
— Gówniarzu, właśnie zrobiłeś wielki błąd!
I lewą ręką złapał go za kołnierz kombinezonu na karku, po czym jednym szarpnięciem wyciągnął na otwartą przestrzeń między piętrowymi kojami. Aubrey próbował oburącz uwolnić się z uchwytu, ale przypominało to zapasy z drzewem.
— Dobranoc, gówniarzu! — warknął tamten, cofając prawą pięść do zadania ciosu.
— Baczność!
Słowo zabrzmiało jak wystrzał i wszyscy odruchowo odwrócili się w kierunku, z którego dobiegło. Wszyscy poza Aubreyem, który miał problemy z obróceniem głowy, gdyż dusił go trzymany przez przeciwnika kombinezon. Zdołał to w końcu zrobić i zobaczył stojącą w drzwiach kobietę z dłońmi na biodrach i oczyma równie zimnymi jak oczy jego prześladowcy. Na tym podobieństwo się kończyło, gdyż wyglądała jakby żywcem zdjęta z plakatu rekrutacyjnego Royal Manticoran Navy. Na rękawie miała siedem naszywek, a na naramiennikach trzy szewrony i złotą kotwicę zamiast gwiazdy używanej przez najstarszych podoficerów wszystkich pozostałych służb pokładowych. Jej wzrok omiótł kabinę na podobieństwo lodowatego wiatru.
— Puść go, Steilman — poleciła, nie podnosząc głosu, za to z wyraźnym akcentem z Gryphona.
Steilman przyglądał się jej przez moment z wściekłym grymasem, nim puścił kołnierz Aubreya. Ten omal nie usiadł na pokładzie — zatoczył się, oparł o koję i stanął w końcu w pionie, blady, z krwistoczerwonymi rumieńcami na policzkach. Był wdzięczny za interwencję i miał świadomość, że dzięki niej uniknął solidnego pobicia, ale był też na tyle młody, by czuć wstyd, że musiał zostać przez kogoś uratowany.
— Ktoś mi może zechce wyjaśnić, co się tu dzieje? — spytała podejrzanie spokojnie, a gdy odpowiedziała jej cisza, prychnęła pogardliwie i poleciła ze śmiertelnie groźną łagodnością: — No, Steilman.
— Takie tam nieporozumienie — burknął w sposób jasno wskazujący, że jest mu obojętne, czy słuchacze uwierzą mu czy nie. — Ten tu smarkul zajął moje wyrko.
— Doprawdy? — podoficer weszła do pomieszczenia, a obecni ustępowali jej z drogi w iście magiczny sposób.
Podeszła do planu, spojrzała na Aubreya i spytała znacznie mniej groźnie:
— Ty się nazywasz Wanderman?
— Tak, pani… — zająknął się Aubrey, nie bardzo wiedząc, jaki stopień właściwie oznacza ta kotwica.
— Bosman — podpowiedziała spokojnie.
Aubrey zaskoczony wytrzeszczył oczy — tylko jedna osoba na każdym królewskim okręcie miała prawo do tego tytułu — najstarszy rangą podoficer. I jak mu to wbili w głowę instruktorzy, każdy bosman stał bezpośrednio po prawicy Pana Boga.
— Tak, pani bosman — wykrztusił.
Kiwnęła głową i przeniosła spojrzenie na Steilmana.
— Według tego — wskazała brodą na ścianę — to jego koja. A poza tym, jakbyś nie zauważył, Wanderman jest technikiem pierwszej klasy, więc jeśli mnie pamięć nie myli, jest starszy rangą od takich wypierdków jak ty, Steilman. Prawda?
Zapytany zacisnął usta, ale nic nie powiedział.
— Zadałam ci pytanie, Steilman — uśmiechnęła się i spokojnie czekała.
Steilman zgrzytnął zębami i wycedził:
— Ano chyba jest… — i dodał po chwili — …pani bosman.
— Właśnie — potwierdziła.
Podeszła do planu i postukała w jedną z wolnych górnych koi — najdalej położoną tak od wejścia, jak i od ubikacji.
— To będzie wręcz idealne miejsce dla ciebie, Steilman — oceniła. — Zajmij je.
Steilman był spięty, ale opuścił wzrok i podszedł do planu. Wsunął identyfikator w czytnik, wybrał koję zgodnie z poleceniem i wyjął identyfikator.
— No proszę — ucieszyła się bosman. — Przy odpowiedniej pomocy nawet ty potrafisz znaleźć swoją koję.
Aubrey obserwował to, doznając uczuć mieszanych — z jednej strony był zachwycony, widząc, jak Steilman dostaje nauczkę, z drugiej bał się, co będzie, jak bosman wyjdzie.
— Dobra. Wszyscy baczność, zbiórka w rzędzie! — poleciła bosman, wskazując zielony pas na pokładzie.
Pozostali niechętnie, ale ustawili się w szeregu. Aubrey odczekał chwilę i dołączył na skrzydle. Bosman założyła ręce na plecy i spojrzała na nich wzrokiem zupełnie bez wyrazu.
— Nazywam się MacBride — oznajmiła rzeczowo. — Niektórzy z was, jak na przykład Steilman, już mnie znają. Reszta pozna i nie dla wszystkich będzie to miłe doświadczenie. Ja natomiast znam już was wszystkich. Choćby ty, Coulter: jestem pewna, że twój poprzedni kapitan jest wręcz zachwycony, nie musząc dłużej oglądać twojej wychudzonej złodziejskiej gęby i rozbieganych oczek. A jeśli chodzi o ciebie, Tatsumi, to jeśli cię złapię wąchającego zieloną damę na moim okręcie, to będziesz się modlił, żebym tylko wypchnęła cię tak jak stoisz przez śluzę.
Przerwała i nikt się nie odezwał — ani wysoki, chudy Coulter, ani sanitariusz o sympatycznych rysach. Aubrey wyraźnie jednak czuł, jak wokół gwałtownie rośnie niechęć i nienawiść. Dostał gęsiej skórki. Nie wyobrażał sobie wcześniej, by coś takiego mogło mieć miejsce w nowoczesnej flocie, i był za to na siebie wściekły. W każdym zbiorowisku ludzi, a Royal Manticoran Navy była naprawdę sporym zbiorowiskiem, trafiali się złodzieje, bandyci i inni przestępcy. Jego pech, że znalazł się w sali z takimi właśnie szumowinami. Problem polegał na tym, że ich było kilku, a on sam, więc to on tu nie pasował.
— Nie licząc Wandermana, wszyscy znaleźliście się tu, bo wasi kapitanowie wprost nie mogli doczekać się okazji, by się was pozbyć — podjęła MacBride. — Na szczęście reszta załogi podobna jest do niego, nie do was, ale mimo to postanowiłam, że przyda wam się powitalna pogawędka. Zasada jest prosta: jeśli na moim okręcie któryś z was przekroczy granicę choćby o krok, będzie mu się zdawało, że mu planeta spadła na łeb. I będzie się modlił, żebym to ja się z nim rozliczyła, bo jeśli któryś będzie miał pecha wylądować przed obliczem lady Harrington, to pozna prawdziwe znaczenie określenia „mieć przerąbane”. Trafi do pudła tak szybko, że się nawet nie zorientuje kiedy, i na tak długo, że wyjdzie z niego siwy mimo prolongu. Możecie mi zaufać: służyłam już pod nią i widziałam, co robi z takimi żałosnymi gnojkami jak wy.
MacBride mówiła spokojnie, niezbyt dobitnie, i nie okazując żadnych uczuć — i to właśnie dodawało wagi jej słowom. Nie groziła — stwierdzała fakty — i Aubrey poczuł, jak nad wrogością pozostałych zaczyna górować strach. Zwykły, zwierzęcy strach.
— Pamiętasz, jak się skończyło nasze ostatnie spotkanie, Steilman? — spytała dziwnie miękko MacBride.
Zapytany spojrzał na nią wściekle i nie odezwał się.
— Nie bój nic — bosman uśmiechnęła się złośliwie. — Chcesz, spróbuj znowu: Wayfarer ma dobrego lekarza, poskłada cię do kupy.
Steilman zacisnął szczęki, a bosman uśmiechnęła się szerzej. Choć była dobrze zbudowana i sprawiała wrażenie umięśnionej, Aubrey nie całkiem mógł uwierzyć w to, co usłyszał — dopóki nie spojrzał kątem oka na Steilmana i nie zobaczył w jego oczach strachu.