Caslet podzielał ten ostatni punkt widzenia, ale zatryumfowali dyplomaci. W znacznej mierze zawdzięczali to patologicznej nieufności Komitetu do Ludowej Marynarki, ale tej dano chociaż coś na pocieszenie, choć w sumie nie bardzo był to powód do radości. Otóż admirał Giscard otrzymał rozkaz udzielenia pomocy każdej jednostce Imperium, czy to handlowej, czy wojennej, w akcjach przeciwko piratom i korsarzom. Naturalnie wykonując go, automatycznie ujawniał obecność całego Zespołu Wydzielonego 29, ale chodziło o to, że gest taki powinien przekonać Imperium, iż Ludowa Republika żywi wobec niego jedynie pokojowe i uczciwe intencje. Caslet był przekonany, że do podobnego wniosku mógł dojść jedynie umysłowo ociężały obywatel Imperium, pozbawiony w dodatku przez lata dostępu do środków masowego przekazu, ale tę opinię zachował dla siebie. A rozkaz ten dawał mu furtkę umożliwiającą działanie.
— To był lokalny statek, towarzyszu komisarzu — dodał cicho — ale obaj wiemy, że takim jak oni obojętne jest, czyj będzie następny. Jeśli trafią na frachtowiec andermański, też go zdobędą i zmasakrują załogę. Z tego co wiemy, mogli już zdobyć kilka imperialnych statków, a jeśli nie, to zrobią to przy pierwszej okazji. Jeżeli ich zniszczymy i będziemy mieli na to dowody, zyskamy kolejny argument świadczący o tym, że nie jesteśmy wrogo nastawieni do Imperium, gdyby sprawa się wydała.
— To prawda — przyznał Jourdain i spojrzał w oczy rozmówcy. — Równocześnie jednak nie mogę pozbyć się podejrzeń, że to nie jest najważniejszy powód tego rozumowania, towarzyszu komandorze.
— Bo nie jest. — Caslet nie przyznałby się do tego żadnemu innemu komisarzowi. — Najważniejsze jest to, że zrobiła to banda sadystycznych zboczeńców, których trzeba jak najprędzej wytłuc, bo będą to robić tak długo, jak długo im się na to pozwoli. Wiem, że jest wojna, a podczas wojny dzieje się masa rzeczy, które są nie do przyjęcia w czasie pokoju. Natomiast tak jak oni nie postępuje, a przynajmniej nie powinien postępować, nikt. To nie wojna, to zbrodnia, i nie jest ważne, kto konkretnie ucierpiał. Jestem oficerem marynarki i moim obowiązkiem jest zapobiegać podobnym wydarzeniom, obojętne czyj statek zmasakrowano. I dlatego, towarzyszu komisarzu, chcę ich znaleźć i zabić. Chcę zrobić coś, z czego wszyscy będziemy dumni.
Przy ostatnim zdaniu Jourdain wyprostował się odruchowo — mogło to zostać uznane za krytykę całej wojny z Królestwem Manticore, a to byłoby niebezpieczne. Ale Warner Caslet po prostu nie mógł pozwolić, by zwyrodnialcy pozostali bezkarni.
— Nawet zakładając, że się zgodzę — odezwał się po długiej i ciężkiej ciszy Jourdain — to jak ich znajdziemy?
— Nie mówię, że na pewno ich znajdziemy, ale mamy spore szansę, jeśli grupa abordażowa rzeczywiście zdołała zgrać odczyty pokładowych sensorów Erewhona — przyznał Caslet. — Jednostka piracka musiała być blisko, skoro użyła dział laserowych, więc dane powinny być dokładne. Nie spodziewam się takiego odczytu jak z naszych sensorów szerokopasmowych, ale powinniśmy bez trudu uzyskać pewną sygnaturę napędu. A to oznacza, że będziemy w stanie zidentyfikować ich, gdy tylko ich znajdziemy.
— A jak ich znajdziemy? I jak w ogóle ich szukać?
— Ponieważ to piraci, wiemy, że będą w innym systemie, wiemy, że nie są korsarzami, bo żaden rząd czy gubernator systemu nie będzie ryzykował kontaktów z grupą sadystycznych morderców: zbyt duże ryzyko. Oznacza to, że ich baza leży w systemie, którym nikt nie jest zainteresowany. Wiemy, że tu niczego nie zdobyli, naturalnie mogło się to zmienić już następnego dnia, ale ruch w okolicy jest niewielki, a towarzysz chirurg Jankowski ocenia, że mordu dokonano niecałe dwa tygodnie temu. Sugeruje to, że nie zdobyli innego łupu, więc przenieśli się gdzieś indziej. Gdybym to ja był piratem, odleciałbym stąd albo do Sharon’s Star albo do Magyar, bo to najbliższe zamieszkane systemy. Sharon’s Star jest bliżej i jeśli tam się udali, to jeszcze mogą tam być. Proponuję powiadomić władze Arendscheldt o położeniu wraku i natychmiast lecieć do Sharon’s Star. Przy odrobinie szczęścia złapiemy ich w tym systemie, jeśli nie, polecimy do Magyar, a ponieważ nie będziemy na nic polowali ani na nic czekali, powinniśmy znaleźć się tam szybciej od nich.
— Układ planetarny jest rozległy, towarzyszu komandorze — zauważył Jourdain. — Nawet jeśli tam będą, skąd pewność, że ich znajdziemy?
— Stąd, że nie będziemy szukać. Postaramy się, żeby oni zauważyli nas i się nami zainteresowali.
— Chyba nie rozumiem — przyznał komisarz.
Caslet uśmiechnął się lekko i gestem przywołał oficera taktycznego.
Komandor porucznik Shannon Foraker należała do naprawdę nielicznego grona oficerów, którzy awansowali po Czwartej Bitwie o Yeltsin, jak oficjalnie nazywano ten pogrom. To ona zauważyła pułapkę, w którą wpadła flota admirała Thurstona, a nie jej winą było, że zrobiła to za późno — nikt inny w ogóle jej nie zauważył, nim przeciwnik nie otworzył ognia. Caslet wiedział, że do tego awansu walnie przyczynił się raport komisarza, który zaczął podzielać opinię reszty załogi traktującej Foraker trochę jak czarownicę, a głównie jako wszechwiedzącą. Prawda była nieco bardziej przyziemna: Shannon nie desperowała z powodu gorszego sprzętu elektronicznego, którym musiała się posługiwać, lecz potraktowała to jako wyzwanie. W efekcie czasami była w stanie osiągnąć wręcz nieprawdopodobne rezultaty. Była tak dobra, że Jourdain ignorował jej rażące braki w rewolucyjnych formach grzeczności i słownictwie. Dotarło do niego w końcu, że jest tak pochłonięta komputerami, sensorami i oprogramowaniem, że po prostu nie ma czasu na takie duperele jak formy gramatyczne i niuanse językowo-społeczne.
— Wiesz, co chcę zrobić, Shannon? — spytał Caslet, gdy stanęła obok jego fotela.
Foraker kiwnęła potakująco głową.
— W takim razie wytłumacz towarzyszowi komisarzowi, dlaczego możemy być pewni, że piraci sami nas znajdą.
— Żaden problem, skipper — uśmiechnęła się do Jourdaina tak promiennie, że też odruchowo się uśmiechnął. — Oni polują na frachtowce, więc wystarczy przestroić nasz transponder i resztę środków radioelektronicznych, by nadawały odpowiednie sygnały. Potem trzeba odłączyć połowę węzłów napędu, żeby sygnatura pasowała do frachtowca, i lecieć tak, jak powinien lecieć statek handlowy, i tam, gdzie spodziewają się znaleźć samotny frachtowiec. Jeżeli nas zauważą, zbliżą się, a musieliby być o cztery do pięciu minut świetlnych od nas, by zorientować się, że to kamuflaż. Zanim dolecą na tę odległość, będziemy wiedzieli, czy to oni, a jeśli tak, to będziemy ich mieli na celowniku. Nawet się nie zorientują, kto ich zabił.
— Inaczej mówiąc: damy im cel, jakiego szukają, więc nie oprą się pokusie — dodał Caslet. — Zidentyfikujemy ich, a gdy wyrównają prędkość z naszą, będziemy mogli ich zniszczyć, choć prawdę mówiąc, wolałbym ich złapać. Może się to nie udać, gdyż nie znamy ich maksymalnego przyspieszenia ani dokładnego kursu, ale takie zakończenie spotkania byłoby nawet lepsze.