— Jest gorsza możliwość — przyznał niechętnie White Haven i wyjaśnił, widząc uniesione pytająco brwi gospodarza. — Ktoś w sztabie McQueen zda sobie sprawę, jakie ta sytuacja stwarza możliwości — to tylko kwestia czasu. Skoro niezorganizowana banda piratów może wyrządzić nam takie szkody, to co będzie, gdy zajmie się tym eskadra albo dwie krążowników liniowych? Jak dotąd nie mieli czasu ani sił na tego typu posunięcia, ale teraz mają chwilę wytchnienia i łatwiej poradzą sobie bez paru eskadr krążowników. A Konfederacja nie jest jedynym obszarem, w którym mogą nam solidnie zaszkodzić, jeśli zdecydują się na zwalczanie statków towarowych na większą skalę.
Pierwszy Lord Przestrzeni zmuszony był przyznać, że gość miał talent do wymyślania niemiłych a prawdopodobnych wariantów rozwoju sytuacji.
— Skoro nie możemy wygospodarować odpowiedniej liczby okrętów do służby eskortowej, to jak… — zaczął i umilkł nagle, mrużąc oczy.
White Haven przekrzywił głowę i czekał, lecz gospodarz chwilowo go zignorował. Sprawdził coś w komputerze i przyglądał się uzyskanym informacjom przez kilkanaście sekund. Potem pociągnął się za ucho i powiedział cicho, jakby sam do siebie:
— Statki-pułapki! Na Boga, to może być rozwiązanie!
— Q-ships?! — zdziwił się White Haven.
Przez moment wyglądało na to, że Caparelli go nie usłyszał, ale potem otrząsnął się.
— A co by było, gdybyśmy podesłali piratom parę takich koni trojańskich na obszar Konfederacji? — spytał.
Tym razem zamyślił się White Haven.
Projekt „Koń Trojański” naturalnie był dziełem Sonji Hemphill, no bo kogóż by innego. White Haven był uprzedzony tak do samej Upiornej Hemphill, jak ją określano, jak i do jej genialnych koncepcji z założenia i nie ukrywał tego. Tym razem jednakże zyskała jego niechętne uznanie, gdyż realizacja jej pomysłu nie wymagała użycia znacznych sił potrzebnych na froncie, a dałaby sporo korzyści, nawet jeśli nie osiągnięto by głównego z założonych w nim celów. Było tak najprawdopodobniej dlatego, że tym razem Hemphill sięgnęła do historii, choć być może nie zdawała sobie z tego sprawy i uważała pomysł za oryginalny. W rzeczywistości oryginalny przestał być dawno temu, a swój rozkwit przeżył w okresie dwóch wojen toczonych na Ziemi i zwanych światowymi, na długo przed rozpoczęciem lotów kosmicznych. Wówczas co prawda chodziło o zwalczanie okrętów podwodnych prześladujących żeglugę handlową, ale ponieważ rzeczone okręty zachowywały się po piracku, analogia nasuwała się sama.
Hemphill zaproponowała przekształcenie standardowych transportowców Royal Manticoran Navy klasy Caravan w uzbrojone krążowniki pomocnicze, ale uzbrojone tak, by nie było tego widać ani nie dało się tego wykryć, póki nie otworzą ognia. Jednostki takie określano mianem krążowników pomocniczych Q-ships, statków-pułapek i rajderów, choć ta ostatnia nazwa nie była najwłaściwsza, gdyż oznaczała okręt wojenny zbudowany tak, by udawał statek cywilny. Wyposażony był on we wszystkie urządzenia właściwe okrętom, od pancerza i napędu zaczynając, na kompensatorze bezwładnościowym wojskowego typu i dublowaniu systemów kończąc. Takich jednostek używała Ludowa Marynarka.
Transportowce klasy Caravan miały ponad siedem milionów ton masy, były powolne i nieopancerzone. Posiadały także cywilne napędy, kompensatory i generatory pola. I tak miałoby pozostać, by niczym się nie zdradziły. Hemphill chciała dać im najsilniejsze możliwe uzbrojenie i włączyć w skład jednostek zaopatrujących 6. Flotę na wypadek, gdyby przeciwnik zdecydował się jednak je zaatakować. Ponieważ nic nie zdradzałoby prawdziwej natury tych „koni trojańskich”, nieświadom zagrożenia napastnik podleciałby blisko, jako że salwa z dział energetycznych jest znacznie tańsza od salwy torpedowej — i w tym momencie sam zostałby ostrzelany. Przy tej sile ognia, jaką Hemphill proponowała, nawet krążownik liniowy nie przetrwałby podobnego doświadczenia.
Najpoważniejszą wadą projektu było to, że ów manewr mógł się powieść jedynie parę razy — potem każda marynarka musiała zdać sobie sprawę, z czym ma do czynienia, i zmienić taktykę. Co oznaczało rozstrzeliwanie wszystkiego, co mogło być Q-shipem, z maksymalnego zasięgu ognia rakietowego.
Teraz Caparelli mógł mieć rację, gdyż przeciwnikiem nie byłaby żadna regularna flota, lecz grupa nie zorganizowanych i działających niezależnie od siebie lub w najlepszym wypadku w grupkach po dwa, trzy statki piratów. Nie było między nimi współpracy czy choćby wymiany informacji. Każdy pirat miał swoich paserów, którym sprzedawał zdobycze i których tożsamość stanowiła pilnie strzeżoną tajemnicę. Oni zaś nie zadawali kłopotliwych pytań. Poza tym jednostki pirackie z zasady były szybkie, lecz lekko uzbrojone i przeważnie nieopancerzone, gdyż nie było im to do niczego potrzebne.
Jedyną komplikację mogły stanowić jednostki czy floty kaperskie, których na terenie Konfederacji było sporo, jako że ciągle ktoś chciał się od niej oderwać. Korsarz różnił się od pirata tym, że dysponował listem kaperskim wydanym przez rząd pragnącego się odłączyć systemu, w którym to liście nakazywano mu zwalczanie transportu przeciwnika w imię wolności owego systemu. Był więc, technicznie rzecz biorąc, żołnierzem. Różnica praktyczna, czyli ważniejsza, polegała na tym, że dysponował on lepszym sprzętem i działając w ramach organizacyjnych, wymieniał informacje z innymi korsarzami walczącymi dla tego samego rządu. Z zasady okręty korsarskie były silnie uzbrojone, czasami działały w większych grupach pod wspólnym dowództwem, a zdarzało się, że niektórymi dowodzili autentyczni patrioci.
Jednak nawet okręty korsarskie uległyby lub uciekły przed dobrze dowodzonym statkiem-pułapką, a w tym przypadku rozprzestrzenienie się informacji o jego obecności byłoby zaletą, a nie wadą. Piraci napadali na statki dla pieniędzy, nie by zaszkodzić właścicielowi, toteż było nader nieprawdopodobne, by ryzykowali dalsze ataki na podejrzane jednostki, ponieważ ich własne statki czy okręty stanowiły ich kapitał. Równie nieprawdopodobne było niszczenie przez nich frachtowców rakietami — niczego w ten sposób nie zyskiwali, a rakiety też kosztują.
Okręt Ludowej Marynarki mógł świadomie zaryzykować walkę z Q-shipem tylko po to, by go zniszczyć, natomiast pirat chciał zdobyć statek wraz z ładunkiem, toteż do ataku na uzbrojony krążownik pomocniczy mogła go skłonić jedynie nadzieja na wyjątkowo atrakcyjny łup.
— Może to by pomogło — zgodził się z ociąganiem White Haven. — Ale jeśli nie będziemy dysponowali sporą ich liczbą, nie zdołają zniszczyć wielu piratów, więc będzie to raczej zabieg kosmetyczny. Natomiast efekt psychologiczny powinien być duży. Pytanie, czy mamy takie jednostki gotowe do służby? Sądziłem, że pierwsza będzie dopiero za kilka miesięcy.
— Mamy — poinformował go Caparelli — właśnie to sprawdziłem. Pierwsze cztery mają zostać ukończone w przyszłym miesiącu. Co prawda większość będzie dopiero za pięć miesięcy, ale już te cztery zmieniają diametralnie sytuację. Nie przydzieliliśmy jeszcze na nie ani załóg, ani dowódców, i prawdę powiedziawszy, z tym także będzie problem, bowiem mamy kłopoty kadrowe, czyli mówiąc po prostu, mamy za mało ludzi. Z tym jednak damy sobie radę, a te cztery jednostki przynajmniej zrobią dobry początek. A duże znaczenie będzie miał efekt psychologiczny. Najgorsza sytuacja panuje w systemie Breslau; jeśli tam skierujemy pierwsze jednostki i wieść o tym się rozniesie, może okazać się, że dzięki temu zmniejszą się straty na terytorium całej Konfederacji, nim pozostałe statki-pułapki zostaną ukończone.