— Rozumiem. Cóż, słyszałem, że powędrował do Port New Haarlem, gdzie przez jakiś czas pracował w dokach. Skumał się z niejakim Bartonem Fiochem. Obaj siedzieli za pijaństwo i zakłócanie porządku, a kiedy wyszli z więzienia, wrócili na pogranicze Krainy Białej Chmury. Teraz Stack do spółki z Fiochem mają małą faktorię koło Blood Delta.
Crompton potarł czoło znużonym gestem.
— Jak się tam dostać? — spytał.
— Czółnem — odparł dowódca. — Musi pan popłynąć w dół rzeki Rainmaker aż do rozwidlenia. Lewa odnoga to rzeka Blood. Jest żeglowna do samej Blood Delta. Ale odradzałbym panu tę wyprawę. Po pierwsze, jest bardzo ryzykowna. A poza tym bez sensu. Nic pan nie pomoże Stackowi. To urodzony morderca. Lepiej go zostawić w spokoju w tym przygranicznym miasteczku, gdzie nie może wyrządzić żadnej większej szkody.
— Muszę do niego pojechać — stwierdził Crompton, czując, jak mu nagle zaschło w gardle.
— Prawo tego nie zabrania — oświadczył dowódca głosem sugerującym, że uważa, iż wypełnił swój obowiązek.
Crompton odkrył, że Blood Delta była najdalszym przyczółkiem człowieka na Wenus. Leżała na terenach wrogich sobie plemion Grel i Tengtzi, z którymi utrzymywano kruchy pokój, ignorując toczącą się nieustannie wojnę partyzancką. W krainie Delty znajdowały się ogromne bogactwa, które można było eksploatować. Tubylcy przynosili diamenty i rubiny wielkości pięści, worki najcenniejszych przypraw, a także, czasami, jakiś przypadkowy flet lub rzeźbę z zaginionego miasta Alteirne. Wymieniali te rzeczy na strzelby i amunicję, których następnie ochoczo używali przeciw handlarzom i współplemieńcom. W krainie Delty można było znaleźć bogactwo, ale i nagłą śmierć, a także śmierć powolną, bolesną, przewlekła. Rzeka Blood, która wiła się spokojnie w samym sercu krainy Delty, niosła własne szczególne zagrożenia, które przeważnie pochłaniały pięćdziesiąt procent żeglujących nią podróżnych.
Crompton świadomie nie słuchał własnego głosu rozsądku. Część jego osobowości, Stack, była już niemal w zasięgu ręki. Już był tylko o krok od osiągnięcia celu, zdecydowany ten krok zrobić. Kupił więc czółno i najął czterech tubylców na wioślarzy, zgromadził zaopatrzenie w żywność, strzelby, amunicję i przygotował wszystko tak, by o świcie wyruszyć.
Ale w nocy przed planowanym wyjazdem Loomis zbuntował się.
Byli w małym namiocie, który dowódca kazał rozbić dla Cromptona w pobliżu obozu. Siedząc przy lampie naftowej Crompton ładował właśnie naboje do pasa, koncentrując całą uwagę na tym zajęciu.
— Posłuchaj — odezwał się nagle Loomis. — Uznałem cię za dominującą osobowość. Nigdy nie próbowałem przejąć kontroli nad ciałem. Byłem w dobrym nastroju i podtrzymywałem twój dobry nastrój, kiedy maszerowaliśmy przez pół Wenus. — Było tak?
— Owszem odparł Crompton, niechętnieodkładając pas na bok.
— Robiłem, co mogłem, ale tego już za wiele. Chcę reintegracji, ale nie z maniakalnym zabójcą. I nie opowiadaj mi o monolitycznych osobowościach. Stack jest mordercą i nic chcę mieć z nim nic wspólnego.
— Jest częścią nas.
— I co z tego? Posłuchaj sam siebie, Crompton! Miałeś podobno być tą częścią, która najpewniej chodzi nogami po ziemi. A ty jesteś zupełnie obłąkany i chcesz wysłać nas na pewną śmierć w tej rzece.
— Zobaczysz, że uda nam się dopłynąć — stwierdził bez przekonania Crompton.
— Tak sądzisz? Czyś ty słuchał tych opowieści o rzece Blood? A nawet jeśli dopłyniemy, co znajdziemy w Delcie? Maniakalnego zabójcę! On nas przecież porąbie na kawałki!
Crompton nie mógł znaleźć przekonywającej odpowiedzi. Im dłużej trwały ich poszukiwania, tym bardziej ogarniało go przerażenie, gdy poznawał coraz to nowe cechy osobowości Stacka, a jednocześnie coraz bardziej pragnął go odnaleźć. Loomis nigdy nie żył oczekiwaniem na reintegrację; zgodził się na nią, żeby uniknąć problemów zewnętrznych, a nic z wewnętrznej potrzeby. A Crompton przez całe swoje życie odczuwał przymus zaspokojenia swojego pragnienia uczłowieczenia się, uzupełnienia, przemiany. Bez Stacka fuzja nie mogła nastąpić. A z nim istniała przynajmniej szansa, nieważne jak mała.
— Pojedziemy — oświadczył.
— Alistair, proszę! Ty i ja godzimy się zupełnie dobrze. Możemy doskonale istnieć bez Stacka. Wróćmy na Marsa lub na Ziemię.
Crompton pokręcił przecząco głową. Odczuwał już teraz głębokie, nie do pogodzenia różnice między sobą a Loomisem. Wyczuwał, że przyjdzie chwila, kiedy te różnice ujawnią się na całej linii i będą musieli żyć bez reintegracji, każdy osobnym życiem w jednym ciele.
A to znaczyłoby szaleństwo.
— Nie zrezygnujesz? — spytał Loornis.
— Nie.
— W takim razie przejmuję kontrolę!
Osobowość Loomisa przypuściła niespodziewany atak i przejęła częściową władzę nad funkcjami motorycznymi ciała. Crompton przez moment znieruchomiał ze zdumicnia. Następnie, czując jak wymyka mu się kontrola, odważnie zwarł się z Loomisem i rozgorzała walka.
Była to cicha wojna, toczona w świetle kopcącej lampki naftowej, coraz słabszym w miarę zbliżania się świtu. Polem bitewnym był umysł Cromptona; stawką — jego ciało, które leżało na łóźku polowym, wstrząsane dreszczami, ze zroszonym od potu czołem, nie widzącymi oczami utkwionymi w jeden punkt i pulsującym rytmicznie nerwem na skroni.
Crompton był dominującą osobowością, ale osłabił go konflikt i poczucie winy, a krępowały skrupuły. Loomisowi, słabszemu ale pozbawionemu wątpliwości, pewnemu swojej racji, zaangażowanemu w walce całym sobą, udało się przejąć główne funkcje motoryczne i zahamować napływ antydoli.
Przez kilka godzin te dwie osobowości toczyły bój, a rozgorączkowane ciało Cromptona pojękiwało i wiło się na łóżku z bólu. W końcu, o bladym świcie Loomis zaczął zwyciężać. Crompton zebrał siły do ostatecznej próby, ale nie mógł przełamać własnych oporów przed jej podjęciem. Ciało Cromptona i tak było już przegrzane walką; jeszcze trochę i mogło się okazać, że żadna z osobowości nie miałaby się gdzie podziać.
Loomis, pozbawiony jakichkolwiek skrupułów, które mogłyby go powstrzymać, nadal nacierał, przejął najważniejsze synapsy i zawładnął wszystkimi funkcjami motorycznymi.
Przed wschodem słońca Loomis zwyciężył.
Niepewnie wstał. Potarł zarost na brodzie, rozmasował zdrętwiałe koniuszki palców i rozejrzał się wokół. Teraz było to już jego ciało. Po raz pierwszy od opuszczenia Marsa widział i czuł bezpośrednio; przedtem wszystkie zmysłowe informacje docierały do niego przefiltrowane, retransmitowane przez osobowość Cromptona. Jak miło było oddychać stojącym powietrzem, czuć na sobie ubranie, być głodnym, żyć! Wrócił z szarego świata cieni na ziemie promieniejącą kolorami. Cudownie! Chciał, żeby wszystko pozostało tak, jak w tej chwili.
Biedny Crompton…
— Nie martw się, stary — odezwał się. — Wiesz, że robię to i dla twojego dobra.
Crompton nie odpowiedział.
— Wrócimy na Marsa — ciągnął Loomis. — Do Elderbcrgu. Zobaczysz, wszystko się ułoży.
Crompton nie chciał, albo nie mógł odpowiedzieć. Loomis zaczął być trochę niespokojny.
— Jesteś tam, Crompton? Nic ci się nie stało?
Żadnej odpowiedzi.
Loomis zmarszczył się, po czym pośpiesznie ruszył w stronę namiotu dowódcy.
— Zmieniłem zdanie — oświadczył pułkownikowi. — Nie będę szukał Dana Stacka. On chyba faktycznie jest zbyt szalony.
— Sądzę, że podjął pan słuszną decyzję.
— Tak więc chciałbym jak najszybciej wrócić na Marsa.