Dowódca kiwnął potakująco głową.
— Wszystkie statki kosmiczne odlatują z Port New Haarlem, z którego pan tu przybył.
— A jak mam tam wrócić?
— Hm… To dość skomplikowane. Chyba mógłbym dać panu tubylca za przewodnika. Będzie pan musiał przedostać się z powrotem przez Góry Thompsona do Ou-Barkar. Proponowałbym panu tym razem trasę przez Dolinę Desset, ponieważ przez centralne puszcze tropikalne przechodzi teraz horda Kmikti, a z tymi diabłami wcielonymi nigdy nic nie wiadomo. Dotrze pan do Ou-Barkar w porze deszczowej, ciężarówki dostawcze nie będą więc przejeżdżać tamtędy do Depotsville. Być może uda się panu przyłączyć do karawany solnej idącej skrótem przez przełęcz Knife, jeśli będzie pan tam na czas. Jeśli nie, to droga jest stosunkowo łatwa do odnalezienia za pomocą kompasu, pod warunkiem, że uwzględni pan strefy zmienności magnetycznych. Kiedy dotrze pan do Depotsville, pora deszczowa zacznie się już na dobre. To zresztą wspaniały widok. Pewnie będzie pan mógł polecieć helikopterem do New St. Denis, a potem następnym do East Marsh, chociaż wątpię ze względu na zicre. Wiatry tej mocy potrafią silnie uszkodzić samolot. Może więc raczej powinien pan popłynąć łodzią z wioślarzami do East Marski, a stamtąd frachtowcem po Inland Zee do Port New Haarlem. Wydaje mi się, że wzdłuż południowego brzegu jest kilka portów awaryjnych, na wypadek gdyby wiały zbyt silne huragany i pogoda stała się wyjątkowo niekorzystna. Ja sam wolę podróżować lądem lub w powietrzu. Ale wybór trasy, oczywiście, należy do pana.
— Dziękuję — odparł słabym głosem Loomis.
— Proszę mi dać znać, kiedy już podejmie pan decyzję.
Loomis podziękował i wrócił do namiotu mocno zdenerwowany. Rozmyślał o drodze powrotnej przez góry i bagna, przez prymitywne osady, obok przemieszczających się hord. Wyobrażał sobie utrudnienia spowodowane przez deszcze i zicre. Nigdy przedtem jego bujna wyobraźnia nie pracowała równie intensywnie, przywołując wizje przerażającej drogi powrotnej.
Wystarczająco trudno było dostać się tutaj, a powrót zapowiadał się jeszcze gorzej. Ponadto tym razem jego zmysłowej duszy estety nie będzie chronił cierpliwy, wytrzymały Crompton. Sam będzie musiał znosić uderzenia wiatru, deszcz, głód, pragnienie, wyczerpanie i strach. On będzie musiał jeść niewyszukaną żywność i popijać ją ohydną wodą. I to on będzie musiał pokonywać skomplikowaną drogę, której Crompton z takim trudem się nauczył, a którą on sarn zignorował.
Cała odpowiedzialność spadnie na niego. To on będzie musiał wybierać szlak i podejmować decyzje w krytycznych chwilach, dla ratowania Cromptona i siebie samego.
Ale czy on potrafi? Przecież jest mieszczuchem, stworzeniem społecznym. Jego życiowymi problemami były dotychczas osobliwości i zachowania ludzi, a nie wybryki i żywioły natury. Unikał jak mógł otwartego i nieprzychylnego świata słońca i nieba, żyjąc w korytarzach i zaułkach mrowiska w całości stworzonego przez człowieka. Oddzielony od środowiska naturalnego chodnikami, drzwiami, oknami i stropami, zwątpił w potęgę tego gigantycznego młyna, jakim była natura, o której autorzy starszego pokolenia pisali z takim zaangażowaniem i która dostarczała tak wspaniałych pomysłów do poematów i pieśni. Natura, jak wydawało się Loomisowi opalającemu się w czasie łagodnych letnich dni na Marsie lub sennie przysłuchującemu się wyciu wiatru za szybą w czasie nocnych burz, była zdecydowanie przeceniana.
Ale teraz, pełen strachu, miał poruszać tryby tego młyna.
Loomis pomyślał o tym i nagle stanął mu przed oczami obraz jego śmierci. Wyobraził sobie siebie samego, w chwili gdy wyczerpie się jego energia i będzie leżał, szarpany przez wiatr, na jakiejś przełęczy lub siedział ze zwieszoną głową w strugach deszczu, gdzieś na moczarach. Usiłowałby iść dalej, starając się odnaleźć w sobie siły, o których powiada się, że tkwią w człowieku pomimo ogromnego zmęczenia. Ale nie udałoby mu się ich znaleźć w sobie. Poczułby się skrajnie wyczerpany wewnętrznie, osamotniony i zagubiony w bezkresnym pustkowiu. A wówczas z pewnością uznałby, że życie wymaga od niego zbyt wiele wysiłku, naraża go na za duże stresy. I wtedy, tak jak wielu innych przed nim, przyznałby, że przegrał, poddałby się, położył i czekał na śmierć…
— Crompton? — szepnął Loomis.
Brak odpowiedzi.
— Crompton, słyszysz mnie? Oddam ci władzę. Tylko wydostań nas z tej zarośniętej szklarni. Zabierz nas na Ziemię albo na Marsa! Crompton, nie chcę umierać!
Nadal cisza.
— W porządku, Crompton. — Szept Loomisa zabrzmiał ochryple. — Wygrałeś. Przejmuj kontrolę! Rób, co chcesz. Poddaję się, wszystko jest twoje. Tylko proszę, przejmij kontrolę
— Dziękuję — powiedział Crompton lodowatym tonem i przejął kontrolę nad ciałem.
Dziesięć minut później był z powrotem w namiocie dowódcy, aby go poinformować, że ponownie zmienił zdanie. Dowódca pokiwał ze znużeniem głową, myśląc jednocześnie, że nigdy nie uda mu się zrozumieć ludzi.
Niedługo później Crompton siedział w samym środku dłubanki, otoczony pakunkami z zaopatrzeniem. Wioślarze, nucąc jakąś pełną wigoru melodię, odbili od brzegu. Crompton odwrócił się do tyłu i patrzył, póki namioty Straży Obywatelskiej nie zniknęły mu z oczu za zakrętem rzeki.
Ta wyprawa w dół rzeki Blood była dla niego jakby powrotem do początku życia na ziemi. Sześciu tubylców zanurzało cicho wiosła w jednym rytmie, czółno ślizgało się jak pająk wodny po szerokim, leniwym nurcie. Gigantyczne paprocie, zwieszające się z brzegu drżały, kiedy łódź przepływała obok, i wyciągały pożądliwie ku nim długie łodygi. Wtedy wioślarze podnosili ostrzegawczy krzyk, czółno wracało na środek rzeki, a paprocie opadały ponownie, kurcząc się w ostrym słońcu południa. Dopłynęli też do miejsca, gdzie gałęzie drzew łączyły się nad ich głowami, tworząc ciemny tunel z liści. Wtedy Crompton i wioślarze skulili się pod rozciągniętym nad ich głowami namiotem, pozwalając łodzi dryfować z nurtem, nasłuchując cichych uderzeń rozpryskującego się wokół żrącego soku. Minąwszy tunel, wychylili się spod okrycia i pod rozżarzonym niebem wioślarze ponownie złapali za wiosła.
— Niesamowite — odezwał się nerwowym głosem Loomis.
— Faktycznie, dość przerażające — zgodził się z nim Crompton, czując, że otoczenie napawa go coraz większym lękiem.
Rzeka Blood niosła ich w głąb kontynentu. Na noc cumowali do sterczących w środku nurtu głazów. Do ich uszu dobiegały wojownicze pomruki wrogo nastawionych Aisów. Pewnego dnia dwa czółna puściły się w pogoń za nimi. Ludzie Cromptona nacisnęli mocniej na wiosła i ich dłubanka pomknęła szybciej. Wrogowie pędzili za nimi. Crompton wyciągnął strzelbę i czekał. Ale jego wioślarze, gnani strachem, zwiększyli tempo i wkrótce napastnicy pozostali za zakrętem rzeki.
Po tym wydarzeniu podróżnicy odzyskali trochę pewności siebie. Ale w miejscu gdzie rzeka się zwężała, na zakręcie przywitał ich grad strzał z obu brzegów. Jeden z wioślarzy padł na okrężnicę, przebity czterokrotnie. Reszta wiosłowała co sił i wkrótce znaleźli się poza zasięgiem rażenia.
Wyrzucili martwego Aisa za burtę i natychmiast rzuciły się na niego wygłodzone stworzenia, żyjące w wodzie. Wielki opancerzony stwór, z podobnymi do kraba szczypcami, płynął potem za czółnem, z wystającym z wody pyskiem, uparcie czekając na więcej jedzenia. Nawet pociski ze strzelby nie były w stanie zmusić tego potwora do odstąpienia i Crompton zaczął mieć koszmarne sny pod wpływem nieustannej obecności zwierzęcia.
Więcej jedzenia potwór dostał, kiedy dwóch wioślarzy zmarło, zaatakowanych przez szarą pleśń, która wpełzła na ich wiosła. Krabopodobny pochłonął ich i czekał na jeszcze. Towarzystwo tego boga rzeki miało jednakże i dobrą stronę. Kiedy zobaczyła go grupa tubylców chcących zaatakować czółno, podniosła głośny wrzask i uciekła z powrotem do dżungli.