Stworzenie nie odstępowało ich przez ostatnie sto kilkadziesiąt kilometrów. A kiedy wreszcie dopłynęli do porośniętej mchem przystani na brzegu rzeki, zatrzymało się, przez chwilę obserwowało ich posępnie, po czym odwróciło się i ruszyło w drogę powrotną.
Wioślarze przybili do zrujnowanego pomostu. Crompton wdrapał się nań i dostrzegł kawałek deski pomazany czerwoną farbą. Odwróciwszy ją zobaczył napis „Blond Delta. Liczba ludności: 92”.
Dalej była już tylko dżungla. Dotarli do ostatniego schronienia Dana Stacka.
Wąską, zarośniętą ścieżką przedostał się z przystani do polany, powstałej w miejscu gdzie wykarczowano dżunglę. Stało na niej osiedle przypominające miasto duchów. Nikogo nie było na jedynej, zakurzonej drodze, żadne oczy nie śledziły przybysza z okien niskich, nie pomalowanych budynków. Małe miasteczko smażyło się w ciszy, w białym blasku południa i Crompton nie słyszał innego dźwięku prócz szurania w pyle jego własnych butów.
— Nie podoba mi się tutaj — odezwał się Loomis.
Crompton szedł wolno ulicą. Minął rząd baraków służących za magazyny, z nazwiskami właścicieli wypisanymi po prostu na ścianach; pusty bar, którego drzwi wisiały tylko na jednym zawiasie, a osłonięte siatką przed komarami okna miały potłuczone szyby; trzy opuszczone sklepy. Wreszcie dotarł do czwartego, na którym widniał napis „Stack i Finch. Zaopatrzenie”.
Wszedł do środka. Towary stały na podłodze, porządnie poukładane w stosy, a część z nich wisiała, podczepiona na linach do krokwi. Nie było nikogo.
— Jest tu kto? — zawołał Crompton, ale nie otrzymał odpowiedzi i wyszedł po chwili z powrotem na ulicę.
Przy końcu miasteczka doszedł do przysadzistego budynku przypominającego spichlerz. Siedział przed nim na stołku opalony, wąsaty mężczyzna w wieku około pięćdziesięciu lat. Za paskiem od spodni miał rewolwer. Stołek był odchylony do tyłu, w stronę ściany i wydawało się, że mężczyzna drzemie.
— Dan Stack? — spytał Crompton.
— W środku — odparł mężczyzna.
Crompton ruszył w stronę drzwi. Wąsacz poruszył się i rewolwer niespodziewanie znalazł się w jego dłoni.
— Cofnij no się od tych drzwi — powiedział.
— Dlaczego? Co się stało?
— Chcesz powiedzieć, że nie wiesz? — spytał wąsacz.
— Nie! Kim pan jest?
— Nazywam się Ed Tyler i jestem stróżem pokoju, wyznaczonym przez obywateli Blood Delta i zatwierdzonym na urzędzie przez dowódcę Straży Obywatelskiej. Stack jest w więzieniu. Ten budynek, to właśnie więzienie, przynajmniej na pewien czas.
— Jak długo będzie siedział? — spytał Crompton.
— Kilka godzin.
— Czy mogę z nim porozmawiać?
— Nie.
— A czy będę mógł z nim porozmawiać, jak wyjdzie?
— Jasne — odparł Tyler — ale wątpię, czy ci odpowie.
— Dlaczego?
Stróż pokoju uśmiechnął się krzywo.
— Stack będzie w więzieniu tylko kilka godzin, bo po południu wyprowadzimy go stąd i powiesimy, dopilnowawszy, żeby się nie urwał żywy. A kiedy już spełnimy ten nasz obowiązek, możesz sobie gadać z nim, ile tylko zechcesz. Ale, jak już mówiłem, wątpię, czy ci odpowie.
Crompton był zbyt zmęczony, by czuć jakikolwiek szok.
— Co Stack zrobił?
— Zamordował.
— Tubylca?
— Gdzie tam — odparł z niesmakiem Tyler. — Kto by sobie zawracał głowę jakimś tubylcem? Stack zabił człowieka, Bartona Firicha. Swojego partnera. Finch jeszcze wprawdzie nie umarł, ale już dogorywa. Stary doktor twierdzi, że nie przeżyje do wieczora, wobec czego to, co zrobił Stack, można uznać za morderstwo. Został postawiony przed sąd złożony z równych mu stanem i uznany winnym zabójstwa Bartona Fincha, złamania nogi Billy’emu Redburnowi, uszkodzenia dwóch żeber Eliemu Talbotowi, zniszczenia baru Moriarty i, ogólnie, naruszenia spokoju. Sędzia — znaczy ja — zarządził powieszenie go jak najszybciej. Czyli dziś popołudniu, gdy tylko chłopaki wrócą z roboty przy nowej tamie.
— Kiedy odbył się proces?
— Dziś rano.
— A zabójstwo?
— Jakieś trzy godziny wcześniej.
— Uwinęliście się — stwierdził Crompton.
— Tu, w Blood Delta, nie traci się czasu — odparł dumnie Tyler.
— Właśnie widzę. Nawet wieszacie człowieka, zanim jego ofiara umrze.
— Powiedziałem ci, że Finch już dogorywa — oświadczył Tyler, a jego oczy zwęziły się. — Uważaj, panie obcy. Nie pozwalaj sobie na krytykowanie wymiaru sprawiedliwości w Blood Delia, bo możesz sobie napytać biedy. Nie potrzebujemy, żeby jacyś przemądrzali prawnicy mówili nam, co jest dobre, a co złe.
— Daj spokój, zostawmy to i uciekajmy stąd — szepnął niespokojnie Loomis do ucha Cromptonowi.
Crompton zignorował tę radę.
— Panie Tyler — zwrócił się do szeryfa. — Dan Stack jest moim przyrodnim bratem.
— To ma pan pecha.
— Byłbym naprawdę wdzięczny, gdybym mógł się z nim zobaczyć. Tylko na pięć minut. Po prostu przekazałbym mu wiadomość od matki.
— Mowy nie ma.
Crompton sięgnął do kieszeni i wyciągnął plik przybrudzonych banknotów.
— Tylko dwie minuty.
— Hm. Może dałoby się… cholera!
Crompton spojrzał w stronę, w którą utkwiony był wzrok Tylera, i dostrzegł dużą grupę mężczyzn nadchodzących w tumanie kurzu wzbitego na ulicy.
— Chłopaki idą — powiedział Tyler. — Teraz już nie ma szansy, nawet gdybym chciał. Ale możesz popatrzeć, jak będzie wieszany.
Crompton stanął na uboczu. W grupie było przynajmniej pięćdziesięciu mężczyzn, a nadchodzili jeszcze następni. Byli przeważnie szczupli, umięśnieni, twardzi i większość z nich niosła na ramieniu strzelby. Przez chwilę konferowali z szeryfem.
— Nie rób żadnych głupstw — ostrzegł Loomis.
— W ogóle nic nie mogę zrobić — odparł Crompton.
Szeryf Tyler otworzył wrota stodoły. Grupka mężczyzn weszła do środka i po chwili wróciła, ciągnąc jakiegoś człowieka. Crompton nie dostrzegł, jak skazaniec wygląda, bo natychmiast otoczył go tłum.
Szedł za innymi aż do odległego krańca miasteczka, gdzie z solidnego konara jednego z drzew zwisała przygotowana lina.
— Do góry go! — wrzasnął tłum, kiedy dociągnięto skazańca na miejsce.
— Chłopaki! — zawołał stłumionym głosem Dan Stack. — Dajcie mi coś powiedzieć!
— Do diabła z tym — wrzasnął jakiś człowiek. — Do góry go!
— Moje ostatnie słowa! — przenikliwie krzyknął Stack.
Wtedy nagle odezwał się szeryf.
— Dajmy mu powiedzieć, chłopaki. Każdy skazaniec ma takie prawo. No, Stack, zaczynaj, ale żeby to nie trwało długo.
Postawili Stacka na wozie, zarzuciwszy mu pętlę wokół szyi. Kilkanaście rąk trzymało drugi koniec liny. Wreszcie Crompton go zobaczył. Wpatrywał się, zafascynowany, w ten długo szukany segment swojej osobowości.
Dan Stack był rosłym, mocno zbudowanym mężczyzną. Jego grube, głęboko poorane rysy nosiły znamię zaciętości i nienawiści, strachu i skłonności do brutalnych zachowań, ukryty żal i ukryte zło. Miał wydatne, rozszerzające się ku dołowi nozdrza, grube wargi kryjące silne zęby i wąskie, zdradzieckie oczy. Niechlujne czarne kosmyki opadały mu na rozognione czoło, a na zaczerwienionych policzkach miał ciemny, szczeciniasty zarost. Jego twarz zdradzała, jakim jest stereotypem — Cholerycznym Humorem Powietrza, wywołanym nadmiarem żółci, która powoduje, że człowiek łatwo wybucha gniewem i traci przy tym rozsadek.