Stack patrzył w górę, na rozgrzane białe niebo. Powoli spuścił głowę i wtedy zrobiona z brązu proteza na prawej ręce — zaświeciła czerwono w otaczającym ich blasku.
— Chłopaki — odezwał się — zrobiłem dużo złego w swoim ryciu.
— Nam to mówisz? — przerwał mu ktoś.
— Byłem kłamcą i oszustem — krzyknął Stack. — Uderzyłem dziewczynę, którą kochałem, i to uderzyłem ja mocno, chcąc żeby cierpiała. Okradłem własnych rodziców. Wyrzynałem masowo nieszczęsnych tubylców na tej planecie. Chłopaki, nie byłem dobry.
Tłum przyjął śmiechem tę jego ckliwą przemowę.
— Ale chcę, byście wiedzieli — ryknął z całej siły Stack — chcę, byście wiedzieli, że walczyłem z tą swoją grzeszną naturą i usiłowałem ja pokonać. Mocowałem się z tym starym diabłem tkwiącym w mojej duszy i to najlepiej, jak potrafiłem. Wstąpiłem do Straży Obywatelskiej i przez dwa lata byłem jak wszyscy inni. A potem znowu napadł mnie szał i zabiłem.
— Skończyłeś? — spytał szeryf.
— Ale chcę, byście wszyscy wiedzieli o jednym — zaskrzeczał przenikliwie Stack, przewracając gałkami oczu. — Przyznaję się otwarcie do zła, jakie wyrządziłem, przyznaję się dobrowolnie i otwarcie. Ale chłopaki, ja nie zabiłem Bartona Fincha!
— No dobra — przerwał mu szeryf. — Powiedziałeś swoje, a teraz my zrobimy, co do nas należy.
— Posłuchajcie! — krzyknął Stack. — Finch był moim przyjacielem, jedynym, jakiego miałem! Chciałem mu pomóc, potrząsnąłem nim trochę, żeby odzyskał rozum. A kiedy to nie pomogło, zapewne straciłem głowę, rozbiłem bar Moriarty i poturbowałem kilku chłopaków. Ale klnę się na Boga, że nie skrzywdziłem Fincha.
— Skończyłeś już? — spytał szeryf.
Stack otworzył usta, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć, po czym zamknął je i kiwnął potakująco głową.
— W porządku, chłopaki — powiedział szeryf. — Do roboty!
Mężczyźni zaczęli wysuwać spod Stacka wóz, na którym stał. A Stack, z wyrazem beznadziejnej desperacji na twarzy, spojrzał nagle na Cromptona.
I rozpoznał go.
— Uważąj, zastanów się — ostrzegał Cromptona zdenerwowany Loomis. — Nie rób niczego, nie wierz mu. Przypomnij sobie tylko, co on robił, jakie było jego życię. On nas zniszczy, rozbije na kawałki. On ma skłonności do dominacji, jest silny, zły. To morderca.
Na ułamek sekundy Crompton przypomniał sobie, jak doktor Berrenger oceniał jego szanse na udaną reintegrację.
Szaleństwo albo jeszcze gorzej…
— Zupełnie zdeprawowany — mówił Loomis — zły, nic nie wart, absolutnie beznadziejny!
Ale Stack był częścią niego! Stack tęsknił do reintegracji, walczył o to, by się udoskonalić, przegrywał i zaczynał walkę od nowa. Stack nie był absolutnie beznadziejny, nie był ani trochę bardziej beznadziejny niż Loomis czy on sam.
Skąd jednak wiadomo, że mówił prawdę? Może ta pełna emocji przemowa była tylko ostatnią próbą poruszenia słuchaczy w nadziei na ułaskawienie?
Powinien uwierzyć w dobre chęci Stacka. Powinien dać mu szansę.
W czasie kiedy wysuwano mu wóz spod nóg, Stack wpatrywał się nieruchomym wzrokiem w Cromptona, aż ten podjął w końcu decyzję i pozwolił mu wniknąć w siebie.
Tłum podniósł wrzawę, kiedy ciało Stacka, zsunąwszy się ze skraju wozu, dygotało przez chwilę w śmiertelnym tańcu, po czym zawisło w bezruchu na grubej linie. A Cromptonowi ugięły się nogi w kolanach, kiedy umysł Stacka wniknął w niego. I zemdlał.
Ocknął się na łóżku polowym w małym, słabo oświetlonym pokoju.
— Dobrze się czujesz? — zapytał jakiś głos. Dopiero po chwili Crompton rozpoznał pochylonego nad nim szeryfa Tylera.
— Tak, już dobrze — odpwiedział machinalnie.
— Przypuszczam, że wieszanie musi być szokujące dla cywilizowanego człowieka, takiego jak ty. Jak myślisz, nic ci się nie stanie, jeśli zostawię cię tu samego?
— Naturalnie — odparł apatycznie Crompton.
— To dobrze. Mam trochę roboty. Zajrzę do ciebie za parę godzin — powiedział Tyler i wyszedł.
Crompton usiłował zorientować się w sytuacji.
Integracja… Fuzja… Uzupełnienie… Czy udało mu się osiągnąć to w trakcie kojącej nieprzytomności? Ostrożnie zaczął przeszukiwać swój umysł.
Odnalazł pojękującego, niepocieszonego Loomisa, potwornie przestraszonego i bełkoczącego coś o Pomarańczowej Pustyni, wyjazdach na kempingi w Górach Diamentowych, przyjemnościach dostarczanych przez kobiety, luksusie, odczuciach i pięknie.
Był też Stack, masywny i nieporuszony, nie dołączony.
Crompton porozmawiał z nim przez chwilę, jak swój ze swoim, i zorientował się, że Stack był absolutnie szczery w swojej ostatniej mowie. Naprawdę pragnął się zmienić, zacząć kontrolować swoje postępowanie, nabrać umiaru.
Ale wiedział też, że Stack nie był w stanie zmienić sam siebie, narzucić sobie samokontroli, opanowania. Nawet teraz, pomimo starań, Stacka przepełniało pragnienie zemsty. Jego umysł miotał się wściekle, stanowiąc rażące przeciwieństwo bełkoczącego coś przenikliwym głosem Loomisa. Przez jego umysł przewijały się wspaniałe marzenia o rewanżu, błyskotliwe plany podboju całej Wenus. Zrobić coś z tymi przeklętymi tubylcami, zetrzeć ich na proch, przygotować miejsce dla Ziemian. Porwać na strzępy Tylera. Wybić z broni maszynowej wszystkich mieszkańców miasteczka i udawać, że zrobili to tubylcy. Stworzyć grupę oddanych sobie mężczyzn, taką prywatną armię wielbiącą Stacka, utrzymywać w niej żelazną dyscyplinę, żadnych oznak słabości, żadnego wahania. Wyciąć w pień Straż Obywatelską i wtedy już nikt nie przeszkodzi mu prowadzić podboju, mordować, mścić się, wściekać, stosować terror!
Popychany z obu stron, Crompton usiłował zachować równowagę i objąć kontrolą te dwie osobowości. Walczył o to, by doprowadzić do ich fuzji i powstania całości. Stabilnej całości. Ale odrębne umysły broniły się, nie chcąc zrezygnować ze swojej autonomii. Linie podziału pogłębiały się, rodziły się nowe, nic do pokonania, i Crompton czuł, jak jego własna równowaga psychiczna zaczyna się kruszyć, a zdrowie umysłowe staje się coraz bardziej zagrożone.
Nagle Dan Stack, przepełniony stłumioną i niemożliwą do realizacji potrzebą zreformowania siebie samego, doznał olśnienia.
— Przykro mi — powiedział. — Nic na to nie pomogę. Potrzebujesz jeszcze tego drugiego.
— Jakiego drugiego?
— Próbowałem — jęknął Stack. — Naprawdę próbowałem się zmienić! Ale było mnie za dużo, za dużo sprzeczności, zimnego i gorącego, tego i owego. Pomyślałem, że sam się wyleczę. Więc się podzieliłem.
— Co zrobiłeś?
— Nie słyszałeś, co powiedziałem? — spytał Stack. — Ja też zostałem podzielony. Po kryjomu. Odbyło się to tu, na Wenus. Kiedy wróciłem do Port New Haarlem, dostałem kolejne ciało duriera i podzieliłem się… Myślałem, że wszystko będzie prostsze, jeśli i ja będę mniej złożony. Ale myliłem się!
— Jest jeszcze jedna część nas? — zawołał Crompton. — To dlatego nie może dojść do reintegracji! Kto to jest i gdzie go można znaleźć?
— Starałem się — jęknął Stack. — Och, tak bardzo się starałem. Byliśmy jak bracia. Myślałem, że będę mógł nauczyć się czegoś od niego; był taki cichy, spokojny, dobry i cierpliwy! Uczyłem się! A potem on zaczął się poddawać.
— Kto? — spytał Crompton.