Poszukiwania Loomisa rozpoczął Crompton od hoteli, które ułożył sobie w alfabetycznym porządku. W pierwszych trzech recepcjoniści stwierdzili, że nie mają pojęcia, gdzie przebywa Loomis, a gdyby się przypadkiem znalazł pozostaje do załatwienia drobna sprawa nie zapłaconych rachunków. W czwartym zgłoszono przypuszczenie, że być może przyłączył się do tłumów, które wyruszyły na poszukiwania minerałów na Górze Siodłowej. W piątym hotelu, niedawno otwartym, w ogóle nie słyszano o Loomisie. W szóstym wyzywająco ubrana młoda kobieta roześmiała się, jakby nieco histerycznie, kiedy usłyszała nazwisko Loomisa, ale odmówiła udzielenia jakichkolwiek informacji.
W siódmym hotelu recepcjonista poinformował Cromptona, że Loomis zajmuje apartament numer 314. Wprawdzie nie ma go teraz u siebie, ale zapewne można go zastać w barze Czerwona Planeta.
Crompton spytał o drogę, po czym z gwałtownie bijącym sercem udał się w stronę starszej części Elderbergu.
Tu hotele były przybrudzone i podniszczone, farba złuszczała się, a na plastyk nosił ślady sezonowych burz piaskowych. Sale hazardu tłoczyły się jedna przy drugiej, a z dancingów dobiegał radosny gwar zarówno w południe jak i o północy. To tutaj właśnie turyści przyjeżdżający z wycieczkami krążyli grupkami z kamerami i magnetofonami w poszukiwaniu miejscowego kolorytu, w nadziei, żc natkną się z odległości bezpiecznej, umożliwiającej jednak filmowanie na scenki niegodziwej uciechy, które spowodowały nazwanie Elderbergu przez jego gorliwych zwolenników Niniwą Trzech Planet. Były tu także sklepy safari, sprzedające wyposażenie dla turystów, którzy zamierzają opuścić się w głąb słynnych Pieczar Xanadu lub udać się na długą wyprawę pojazdami piaskoodpornymi do Diabelskiego Skrętu. I to tu znajdował się cieszący się złą sławą Sklep Marzeń, handlujący wszelkimi znanymi ludziom narkotykami, nadal otwarty, mimo licznych prób zamknięcia go podejmowanych przez aparat państwowy. A na chodnikach handlarze sprzedawali kawałki rzeźb, wykonanych rzekomo przez Marsjan w kamieniu, a także wszelkie inne towary, jakich można sobie zażyczyć.
Crompton odnalazł bar Czerwona Planeta, wszedł do środka i przez chwilę czekał, aż źrenice mu się akomodują i zacznie widzieć w gęstej mgle dymu tytoniowego i haszyszu. Spojrzał na turystów w kolorowych koszulach, stojących przy długim barze, przyjrzał się szybko rozmawiającym między sobą przewodnikom i ponurym górnikom skalnym. Rozejrzał się także po stolikach do gier hazardowych, przy których siedziały szczebioczące kobietki i ich mężczyźni, pyszniący się lekko pomarańczową marsjańską opalenizną, której, jak powiadają, nabywa się dopiero po miesiącu regularnego opalania.
Wtem zobaczył Loomisa.
Siedział przy stoliku do faraona, w towarzystwie okazałej blondynki, która na pierwszy rzut oka miała około trzydziestki, na drugi — około czterdziestki, a po dokładniejszym przyjrzeniu się wyglądała zapewne na jakieś czterdzieści pięć lat. Grała zawzięcie, a Loomis obserwował ją z pełnym rozbawienia uśmiechem.
Był wysoki i smukły. Włosy, mysiego koloru, gładko zaczesane do tyłu, przylegały do wąskiej czaszki. Niezbyt wybredna kobieta mogłaby go uznać za przystojnego.
Nie przypominał Cromptona, ale istniało między nimi pewne pokrewieństwo, wzajemny pociąg, natychmiast wyczuwalne rozpoznanie, które występuje u wszystkich oddzielonych od siebie osobowości. Umysł przemawia do drugiego umysłu, części domagają się scalenia z niemal telepatyczną intensywnością. Loomis, wyczuwając to, uniósł głowę i spojrzał Cromptonowi prosto w oczy.
Crompton ruszył w jego stronę. Loomis szepnął coś blondynce i wstał od stolika. Spotkali się w pół drogi.
— Kim jesteś? — spytał Loomis.
— Alistair Crompton. A ty jesteś Loomis, prawda? Ja posiadam oryginalne ciało i… wiesz, o czym mówię?
— Tak, oczywiście. Myślałem nawet o tym, czy się zjawisz. Hmm. — Obejrzał Cromptona od góry do dołu i nie wydawał się szczególnie zadowolony z tego, co zobaczył.
— No dobra — stwierdził — pójdziemy do mojego apartamentu i pogadamy. Załatwimy to od ręki.
Jeszcze raz spojrzał na Cromptona, z nieukrywanym niesmakiem, i wyprowadził go z baru.
Apartament Loomisa był ósmym cudem świata. Crompton o finały włos byłby się przewrócił, gdy jego stopy zapadły się w długowłosym, wschodnim dywanie. Złotawe światło było przyciemnione, a na ścianach i suficie wiły się w tańcu cienie, przemieniające się nieustannie i o różnej intensywności. Raz przypominały kształtem tulących się do siebie, przenikających się wzajemnie ludzi, potem stawały się zwierzętami rozrastającymi się nagle w plamy jakby wyjęte z dziecięcych, koszmarnych snów i nikły na mozaice sufitu. Crompton słyszał wprawdzie o pieśniach cieni, ale nigdy przedtem ich nie widział.
— To taki dość kiepski, krótki utwór, zatytułowany „Zstąpienie do Kartherum” — powiedział Loomis. — Jak ci się to podoba?
— To jest… imponujące — odparł Crompton. — Takie coś trusi być chyba okropnie drogie.
— Nie przeczę — stwierdził beztrosko Loomis. — Dostałem w prezencie. Nie usiądziesz?
Crompton ussiadł w głębokim fotelu, który dostosował się natychmiast do jego kształtów i zaczął, bardzo delikatnie masować mu plecy.
— Napijesz się czegoś? — spytał Loomis.
Crompton skinął głową w milczeniu. Dopiero w tej chwili poczuł w powietrzu zapach perfum, złożony i zmieniającą się mieszankę korzennosłodką, z ledwie wyczuwalnym śladem zgnilizny.
— Ten zapach…
— Można się do niego przyzwyczaić po pewnym czasie — powiedział Loomis. — To sonata węchowa, skomponowana jako akompaniament do tej pieśni cieni. Mogę ją wyłączyć.
Zrobił to, ale nastawił coś innego. Crompton usłyszał melodię, która robiła takie wrażenie, jakby wydobywała się z jego własnej głowy. Była spokojna, zmysłowa i nieprawdopodobnie przejmująca. Cromptonowi wydawało się, że już ją kiedyś słyszał, w innym czasie i miejscu.
— Ten utwór nazywa się „Deja Vu”. Technika bezpośredniej transmisji auralnej — stwierdził Loomis. — Przyjemny kawałek, prawda?
Crompton zdawał sobie sprawę, że Loomis usiłuje mu zaimponować. I robił to skutecznie. Podczas gdy Loomis nalewał drinki, Crompton rozglądał się po pokoju, patrzył na rzeźby, draperie, meble, różne bibeloty. Szacował w swoim urzędniczym umyśle ceny, dodawał koszty transportu z Ziemi i podatki, sumował.
Z niejaką trwogą uświadomił sobie, że tylko w tym pokoju Loomis miał dobra warte więcej, niż on sam mógłby zarobić w ciągu trzech i ćwierci swojego urzędniczego życia.
Loomis podał Cromptonowi szklaneczkę z napojcm.
— To miód — powiedział. — Bardzo modny w Elderbergu w tym sezonie. Powiedz mi, jak ci smakuje.
Crompton upił mały łyk.
— Doskonały — przyznał. — Myślę, że bardzo drogi.
— Owszem. Ale nie sadzisz, że to co najlepsze, jest zaledwie wystarczające?
Crompton nie odpowiedział. Przygladał się Loomisowi i dostrzegł oznaki zużywania się duriera. Uważnie obserwował jego regularne, przystojne rysy, marsjańską opaleniznę, gładkie włosy mysiego koloru, niedbałą elegancję ubioru, słabo widoczne kurze łapki przy oczach, zapadnięte policzki, na których widniały ślady kosmetyków. Obserwował też pełen samozachwytu uśmiech Loomisa, pogardliwy grymas ust, sposób, w jaki jego niespokojne palce gładziły kawałek brokatu, i w jaki jego pewne siebie ciało opierało się na wykwintnym meblu.
Oto miał przed sobą stereotyp zmysłowy; człowieka, który żył wyłącznie po to, by zaznawać przyjemności i lenistwa. Uosobienie Sangwinicznego Humoru Ognia, spowodowane nadmiarem gorącej, pełnej temperamentu krwi, wskutek czego człowiek oczekuje od życia wyłącznie radości i zaspokojenia cielesnego. Loomis, podobnie jak i on sam, był więc monolityczną, cienką na centymetr osobowoścą, której pragnienia są w pełni przewidywalne, a obawy oczywiste dla wszystkich.