W tej sytuacji mógł jedynie wrócić na Ziemię, nie zreintegrowany, i przystosować się, na ile to możliwe. Poza wszystkim ciężka, pełna poświęcenia praca też może dawać określoną radość, źródłem przyjemności może być także stabilizacja, rozwaga, pewność. Nie należy gardzić również pomniejszymi cnotami.
Ale było mu trudno przekonać samego siebie. Z ciężkim sercem zadzwonił na stację i zarezerwował miejsce w odjeżdżającym wieczorem błyskawicznym pociągu do Port Newton.
Kiedy pakował się na godzinę przed odjazdem, nagle otworzyły się drzwi od lego pokoju i wszedł Edgar Loornis. Rozejrzał się szybko dokoła, po czym zamknął drzwi i przekręcił klucz w zamku.
— Zmieniłem zdanie — oświadczył. — Zdecydowałem się na reintegrację.
Pierwsze, gwałtowne uczucie radości Cromptona szybko przemieniło się w podejrzenie.
— Co cię do tego skłoniło? — spytał.
— Czy to naprawdę ma znaczenie? Czy nie możemy…
— Chcę wiedzieć dlaczego.
— To dość trudno wyjaśnić. Widzisz, właśnie miałem…
W tej chwili ktoś zaczął gwałtownie walić w drzwi. Loomis zbladł pod pomarańczową opalenizną.
— Proszę — jęknął.
— Powiedz mi. — Crompton był nieugięty.
Na czole Loomisa pojawiły się kropelki potu.
— To tylko jedna z tych sytuacji — wyjaśnił pośpiesznie. — Czasem mężowie nie doceniają tej odrobiny uwagi, jaką ktoś poświęca ich żonom.
Nawet bogacze bywają czasem szokująco drobnomieszczańscy. Mężowie są jednym z zagrożeń w moim zawodzie. Toteż raz lub dwa razy w roku uważam za właściwe spędzenie krótkich wakacji w umeblowanej jaskini w Diamentowych Górach. Jest tam naprawdę bardzo wygodnie, choć jedzenie, z konieczności, dość niewyszukane. A po kilku tygodniach cała sprawa przycicha.
Ktoś stukał w drzwi coraz głośniej.
— Wiem, że jesteś tu, Loomis! — zawołał jakiś basowy głos. — Wyjdź albo wyrwę te przeklęte drzwi i właduję ci je na ten twój obleśny kark!
Ręce Loomisa drżały w niekontrolowany sposób.
— Strasznie się boję przemocy fizycznej — powiedział. — Czy nie moglibyśmy się zreintegrować i wtedy wyjaśniłbym ci…
— Chcę wiedzieć, czemu tym razem nie pojechałeś do swojej jaskini — domagał się Crompton.
Usłyszeli odgłos ciała, uderzającego z całej siły w drzwi.
— To twoja wina, Crompton — jęknął przejmująco Loomis. — Twój przyjazd wytrącił mnie z równowagi. Straciłem moje doskonałe wyczucie sytuacji, mój szósty zmysł, sygnalizujący niebezpieczeństwo. Do licha, Crompton, nie nawiałem na czas. Dałem się złapać na gorącym uczynku. Ledwie uciekłem, a ten fantastycznie muskularny neandertalski idiota, ten nowobogacki, ścigał mnie po całym mieście, przeszukując bary i hotele, grożąc, że połamie mi kończyny. Nie miałem dość dużo gotówki pod ręką, by wynająć piaskoodporny pojazd, a nie zdążyłem zastawić biżuterii. Policjant zaś tylko się uśmiechnął i odmówił mi ochrony! Crompton, proszę!
Drzwi wygięły się od nieustannych uderzeń i zamek zaczął puszczać. Crompton zwrócił się w stronę części swojej osobowości, — zadowolony, że zasadnicza niedoskonałość Loomisa ujawniła się we właściwym momencie.
— Chodź — powiedział. — Zintegrujmy się.
Spojrzeli sobie prosto w oczy, jako części pragnące się połączyć w całość, z intensywnością pozwalającą na pokonanie podziału. Loomis westchnął i jego ciało duriera upadło na ziemię, układając się jak szmaciana lalka. W tym samym momencie Cromptonowi ugięły się kolana, jakby na jego ramionach wylądował jakiś wielki ciężar.
Zamek puścił i otworzyły się drzwi. Niski, mocno zbudowany, czarnowłosy mężczyzna o przekrwionych oczach wpadł do pokoju.
— Gdzie on jest? — wrzasnął.
Crompton wskazał na rozciągnięte na ziemi ciało Loomisa.
— Atak serca — wyjaśnił.
— Och — wyjąkał czarnowłosy mężczyzna, zaskoczony i jeszcze niezupełnie wolny od uczucia wściekłości. — Och, no cóż… och.
— Jestem przekonany, że zasłużył na to — oświadczył zimnym tonem Crompton, wziął walizkę i wyszedł, śpiesząc się na wieczorny pociąg.
Długa podróż przez równiny Marsa była tym razem bardzo potrzebną chwilą wytchnienia. Dała Cromptonowi i Loomisowi szansę prawdziwego poznania się i uregulowania pewnych podstawowych problemów, z jakimi siłą rzeczy muszą borykać się dwa umysły funkcjonujące w jednej osobie.
Kwestia dominacji nie istniała. Crompton był podstawową osobowością, która przez trzydzieści pięć lat rezydowała w jego ciele. W normalnych okolicznościach Loomis nie mógłby przejąć procesu decyzyjnego i wcale zresztą nie miał na to ochoty. Godnie zaakceptował swoją bierną rolę i z typową dla niego dobrą wolą przyjął status komentatora, doradcy i, ogólnie, sympatyka.
Nie nastąpiła jednak reintegracja. Crompton i Loomis istnieli w jednym umyśle; jak planeta i księżyc, dwie niezależne, ale blisko ze sobą związane istoty, które ostrożnie testują się nawzajem, nie chcąc i nie mogąc zrzec się własnej autonomii. Następowało, oczywiście, w jakimś stopniu przenikanie się wzajemne, ale fuzja tych odrębnych elementów w jedną stabilną całość nie mogła nastąpić, póki nie dołączył do nich trzeci składnik — Dan Stack.
A nawet wtedy, jak przypomniał Crompton optymistycznie nastawionemu Loomisowi, może nie dojść do fuzji. Zakładając, że Stack zechce się przyłączyć (a przecież może nie zechcieć) i tak istnieje niebezpieczeństwo, że trzy schizoidalne części odmówią fuzji lub nie będą mogły jej przeprowadzić; w takiej sytuacji, istniejąc w jednym ciele bez wątpienia popadną w konflikt, który w krótkim czasie doprowadzi ich do choroby umysłowej.
— Po co się martwisz na zapas, stary? — spytał Loomis.
— O to po prostu trzeba się martwić — odparł Crompton. — Nawet jeśli wszyscy trzej się zintegrujemy, nowo powstały umysł może się okazać niestabilny. Mogą przeważać w nim elementy psychotyczne, a wówczas…
— Po prostu będziemy musieli to znosić — stwierdził Loornis. — Dzień po dniu, chwila po chwili.
Crompton przyznał mu rację. Loomis — dobroduszna, pogodna, sybarycka strona jego osobowości — zaczął już wywierać na niego pewien wpływ. Z niejakim wysiłkiem Crompton zmusił się, by przestać o tym myśleć. Chwilę później był już w stanie rozwiązywać łamigłówki. Loomis bawił się tymczasem pierwszymi strofkami villanelli.
Pociag błyskawiczny dotarł wreszcie do Port Newton i Crompton przesiadł się na wahadłowiec do Stacji Pierwszej. Przeszedł przez kontrolę celną, emigracyjną i zdrowotną, po czym przejechał skoczkiem do Punktu Wymiany. Tam musiał poczekać piętnaście dni na statek udający się na Wenus. Energiczny młody urzędnik w kasie biletowej mówił o problemach z „opozycją” i „orbitami ekonomicznymi”, ale ani Crompton, ani Loomis nie zrozumieli, o co mu chodziło.
Okres oczekiwania okazał się bardzo korzystny. Loomis zdołał za pośrednictwem Cromptona złożyć wystarczająco podobny do własnego podpis pod listem do przyjaciela w Elderbergu, w którym prosił o spieniężenie majątku, zappłacenie rachunków i przesłanie reszty, po odliczeniu sobie solidnej opłaty za pośrednictwo, jego kuzynowi — Cromptonowi. Jedenastego dnia transakcja została sfinalizowana, dzięki czemu Crompton otrzymał blisko trzy tysiące bardzo mu potrzebnych dolarów.
W końcu statek na Wenus wyruszył. Crompton zasiadł do nauki podstaw yggdra, języka tubylców na Wenus. Loomis, po raz pierwszy w życiu, także usiłował wziąć się do pracy. Odłożywszy na bok swoją villanellę zabrał się za rozgryzanie skomplikowanych zasad yggdra. Wkrótce znudziły go złożone koniugacje i deklinacje, ale starał się, na miarę swoich możliwości, i podziwiał pilnego, wytrwałego Cromptona.