To miasto, na zachodnim brzegu leniwego Inland Zee, leży w umiarkowanej strefie klimatycznej Wenus. Mimo to było im za gorąco po chłodnym, orzeźwiającym klimacie Marsa. Po raz pierwszy zobaczyli tu rdzennych mieszkańców Wenus na ulicy, a nie w cyrku. Było ich tu mnóstwo. Przeważnie mierzą około stu pięćdziesięciu centymetrów, a ich przypominająca pancerz łuskowy skóra świadczy, że jednym z ich protoplastów była jaszczurka. Po chodnikach poruszają się w pozycji pionowej; ale często, aby uniknąć tłoku, przemieszczają się po pionowych ścianach budynków, przyczepiając się ssawkami w kształcie dysków, w które wyposażone są ich dłonie, stopy, kolana i przedramiona.
Wiele budynków w Port New Haarlem jest pokrytych drutem kolczastym dla ochrony okien, ponieważ ci tubylcy, którzy zostali wyrwani ze swoich plemion, cieszą się złą sławą złodziei, a ich jedyny sport to skrytobójstwo.
Crompton spędził cały dzień w znieście, po czyn poleciał helikopterem do East Marsh, był to bowiem ostatni znany mu adres Stacka. Lot okazał się monotonnym trzepotaniem i furkotaniem w gęstej ławicy chmur, przesłaniających widok na powierzchnię. Radar buczał przenikliwie, wyszukując przemieszczające się strefy inwersji, w których czasami rodziły się przerażające wenusjańskie tornada, tak zwane zicre. Ale w czasie ich podróży wiatry były łagodne i Crompton przespał większą część drogi.
East Marsh to ruchliwy port nad dopływem Inland Zee. Crompton odnalazł przybranych rodziców Stacka, małżeństwo osiemdziesięciolatków, przejawiających już pewne oznaki starości. Powiedzieli mu, że Dan był dużym, krzepkim chłopakiem, bywało że nieco zbyt gwałtownym, ale zawsze kierującym się dobrymi intencjami. Zapewnili go, że ta afera z córką Morrisonów, to nieprawda. Dan z pewnością został fałszywie oskarżony. Nie mógłby zrobić czegoś takiego biednej, bezbronnej dziewczynie.
— Gdzie mógłbym spotkać Dana? — spytał Crompton.
— Ach — westchnął starzec, mrugając załzawionymi oczami. — To pan nie wie, że Dan stąd odszedł? Jakieś dziesięć, może nawet piętnaście lat temu.
— East Marsh było dla niego zbyt nudne — stwierdziła staruszka głosem, w którym dało się wyczuć ślad goryczy. — Pożyczył sobie tę odrobinę pieniędzy, które mieliśmy odłożone na czarną godzinę, i odszedł w środku nocy, kiedy spaliśmy.
— Nic chciał nas kłopotać — szybko wyjaśnił staruszek. — Poszedł szukać swojego szczęścia, ten nasz Dan. I nie zdziwiłbym się, gdyby mu się udało. Miał w sobie zawsze zadatki na prawdziwego mężczyznę.
— A dokąd poszedł? — zapytał Crompton.
— Właściwie, to nic umiem powiedzieć — odparł staruszek. — Nie napisał do nas. Nigdy nie lubił trzymać w ręce pióra. Ale Billy Davies widział go w Ou-Barkar, kiedy pojechał tam ciężarówką z ziemniakami.
— A kiedy to było?
— Pięć, może sześć lat temu — powiedziała staruszka. — Wtedy po raz ostatni mieliśmy wiadomość o Danie. Wenus jest duża, proszę pana.
Crompton podziękował. Usiłował odnaleźć Billa Davisa, żeby zdobyć od niego więcej informacji, ale okazało się, że Bill pracował jako trzeci mat na małym frachtowcu. Statek wypłynął miesiąc temu i miał przybijać do wszystkich małych, uśpionych portów na południowym Inland Zee.
— No cóż — stwierdził Crompton. — Nie mamy wyboru. Będziemy musieli jechać do Ou-Barkar.
— Też tak sądzę — zgodził się Loomis. — Chociaż szczerze mówiąc, staruszku, zaczynam się wahać co do tego Stacka.
— Ja też — przyznał Crompton. — Ale on jest częścią nas i musimy się z nim zreintegrować.
— Pewnie tak — powiedział Loomis. — Prowadź więc, Starszy Bracie.
I Crompton poprowadził. Poleciał helikopterem do Dopotsville, a następnie autobusem udał się do St. Denis. Tam trafiła mu się ciężarówka jadąca przez bagna do Ou-Barkar z ładunkiem środków owadobójczych. Kierowca był zadowolony, że będzie miał towarzystwo w drodze przez nie zamieszkaną Krainę Moczarów.
W trakcie czternastogodzinnej podróży Crompton dowiedział się dużo ciekawych rzeczy o Wenus. Ten rozległy, ciepły, wilgotny świat stanowi nowe rubieże Ziemi. Mars to martwe kuriozum dla turystów, ale Wenus ma prawdziwie wielki potencjał. Na Wenus przyjechali pionierzy, duchowi, a czasem i autentyczni spadkobiercy amerykańskich osadników, burskich farmerów, mieszkańców izraelskich kibuców i australijskich ranczerów. Uparcie walczyli o skrawki ziemi dla siebie na żyznych stepach, w bogatych w rudy górach i nad brzegami ciepłych mórz. Toczyli boje z tubylcami żyjącymi w epoce kamienia łupanego, pochodzącymi od jaszczurek Aisami. Ich wielkie zwycięstwa pod Satan’s Pass, Squareface, Albertsville i Double Tongue oraz ich porażki pod Slow River i Blue Falls weszły już do historii ludzkości i są równie ważne, co bitwy pod Chancellorsville, Little Big Horn i Dien Bien Phu. A walki jeszcze się nie skończyły. Na Wenus, jak mówił kierowca, był do zdobycia jeszcze kawał świata.
Crompton słuchał tego i myślał sobie, że może i miałby ochotę wziąć w tym udział. Natomiast Loomis był szczerze znudzony całą tą gadaniną, a poza tym unoszący się nad bagnami odór budził jego wstręt.
Ou-Barkar było skupiskiem plantacji w głębi Kontynentu Białej Chmury. Piętnastu Ziemian nadzorowało pracę dwóch tysięcy tubylców, którzy sadzili, pielęgnowali i zbierali owoce z drzew li, rosnących wyłącznie w tym regionie. Dojrzewające dwa razy w roku owoce 1i były podstawą przyprawy eli, uważanej na Ziemi za niezbędną w każdej kuchni.
Crompton spotkał się z nadzorcą Haarisem, potężnym, rumianym na twarzy, noszącym na biodrze rewolwer, a wokół talii owinięty bat z czarnej skóry węża.
— Dan Stack? — powtórzył nadzorca. — Jasne, że go znam; pracował tu prawie rok. A potem odjechał, dostawszy zdrowego kopniaka na drogę.
— Czy zechciałby mi pan powiedzieć dlaczego? — spytał Crompton.
— Czemu nie. Chodźmy się czegoś napić, to panu opowiem — odparł Haaris.
Zaprowadził Cromptona do jedynego baru w Ou-Barkar. Tam, nad szklaneczką miejscowej whisky, mówił o Danie Stacku.
— Przyjechał tu z East Marsh. Zdaje mi się, że miał tam jakieś kłopoty z dziewczyną; wybił jej zęby czy coś w tym rodzaju. Nie moja sprawa. Większość z nas tutaj nie należy do ludzi przesadnie delikatnych i mam wrażenie, że w miastach cholernie się cieszą, że się nas pozbyli. Dałem Stackowi nadzór nad pięćdziesięcioma tubylcami na stuakrowej plantacji drzew li. Na początku pracował cholernie dobrze.
Nadzorca wypił swoją whisky. Crompton zamówił następną i zapłacił.
— Powiedziałem mu — mówił dalej Haaris — że będzie musiał poganiać swoich chłopaków do roboty, aby się nie obijali. Pracują tu głównie tubylcy z plemienia Chipetzi, a to banda ponurych zdrajców. Ale krzepcy. Ich wódz wynajmuje nam robotników na dwudziestoletni kontrakt, w zamian za strzelby. Potem usiłują polować na nas z tymi strzelbami, ale to już inny problem. A my nie zajmujemy się więcej niż jedną sprawą na raz.
— Dwudziestoletni kontrakt? — zdziwił się Crompton. — Czyli Aisi są praktycznie niewolnikami?
— Tak — potwierdził zdecydowanym tonem nadzorca. — Niektórzy właściciele plantacji usiłują ubrać to w ładne słówka, nazywając kontraktem tymczasowym czy też feudalną gospodarką okresu przejściowego. Ale to jest po prostu niewolnictwo i czemu nie mielibyśmy nazywać rzeczy po imieniu? To jedyna metoda ucywilizowania tych ludzi. Stack to rozumiał. Był to duży, krzepki facet i miał rękę jakby stworzoną do bata. Sądziłem, że będzie sobie dobrze radził.