Выбрать главу

I już była tam — na neandertalskim świecie.

Obróciła się i patrzyła, jak Ponter idzie w jej stronę. Jego blond czupryna nastroszyła się, gdy przechodził przez błękitny pierścień. Tak jak większość neandertalczyków, miał naturalny przedziałek pośrodku wydłużonej czaszki.

Kiedy minął próg światła, Mary ponownie się odwróciła i opuściła tunel.

Byli na świecie, który 40 tysięcy lat wcześniej oddzielił się od jej własnego. Znajdowali się w komorze komputera kwantowego, której fragment widziała z drugiej strony. Obszerne pomieszczenie wypełniała regularna siatka cylindrycznych rejestrów. Komputer został zaprojektowany przez Adikora Hulda do obsługi oprogramowania Pontera Boddita i miał za zadanie rozkładać na czynniki pierwsze ogromne liczby, jakich dotychczas nie poddawano takim operacjom. Przejście do alternatywnego świata odkryto zupełnie przypadkowo.

— Ponter! — rozległ się niski głos.

Mary podniosła głowę. Adikor — partner Pontera — zbiegł po pięciu stopniach ze sterowni do komory komputera.

— Adikor! — ucieszył się Ponter. Podbiegł do przyjaciela i objął go mocno. Obaj polizali się nawzajem po twarzach.

Mary odwróciła wzrok. Oczywiście w normalnych okolicznościach — o ile o takich można było mówić w odniesieniu do jej pobytu na tym świecie — rzadko widywałaby Pontera i Adikora razem. Gdy Dwoje stawało się Jednym, Adikor spędzał czas ze swoją partnerką i synem.

Ale teraz Dwoje nie było Jednym i Ponter powinien towarzyszyć przyjacielowi.

Po kilku chwilach mężczyźni oderwali się od siebie, a Ponter odwrócił się do Mary.

— Adikorze, pamiętasz Mare.

— Oczywiście. — Trzydziestocentymetrowy uśmiech Adikora wydawał się jak najbardziej szczery. Mary próbowała go odwzajemnić przynajmniej w autentyczności, bo na pewno nie w rozmiarze.

— Witaj, Adikorze — powiedziała.

— Mare! Jak dobrze znowu cię widzieć!

— Ciebie też.

— Co cię tu sprowadza? Przecież Dwoje jeszcze nie jest Jednym.

No i proszę. Od razu jej to wytknął.

— Wiem — odparła. — Tym razem przyjechałam na dłużej, żeby lepiej poznać neandertalską genetykę.

— Aha. W takim razie Lurt będzie mogła ci pomóc.

Mary nieznacznie przekrzywiła głowę. Oczywiście nie miała własnego Kompana; zastanawiała się tylko, czy Adikor kierował się szczerą życzliwością, czy też chciał jej uzmysłowić, że aby skorzystać z pomocy neandertalskiej kobiety, będzie musiała zostać w Centrum Saldak, z dala od niego i Pontera.

— Tak, wiem. Już się nie mogę doczekać, kiedy będziemy mogły znowu porozmawiać.

Ponter spojrzał na partnera.

— Zabiorę Mare na chwilę do naszego domu i załatwię jej kilka rzeczy, których będzie tutaj potrzebowała. Potem zorganizuję dla niej transport do Centrum.

— W porządku — odparł Adikor. Zerknął na Mary, po czym przeniósł wzrok na Pontera. — Rozumiem, że dziś wieczorem jemy tylko we dwóch?

— Oczywiście — powiedział Ponter. — Oczywiście.

Mary powoli wyzbywała się skrępowania nagością na tym świecie, gdzie nigdy nie powstała żadna religia narzucająca takie tabu. Rozebrała się i przeszła procedurę laserowej dekontaminacji. Precyzyjne promienie przeniknęły przez jej organizm, niszcząc wszelkie obce molekuły. Podobne urządzenia zaczęto już budować na jej Ziemi, aby z ich pomocą zwalczać wiele różnych infekcji. Niestety, ponieważ nowotwory wywodziły się z prawidłowych tkanek ustroju, metodą tą nie dało się leczyć żadnej formy raka, także białaczki, która dwa lata wcześniej zabrała żonę Pontera, Klast.

Nie, nie „zabrała”. To Gliksini użyliby takiego eufemizmu, sugerującego, że Klast dokądś odeszła. Ponter powiedziałby po prostu, że przestała istnieć.

Poza tym nie była jego „żoną”, tylko yat-dija — dosłownie: „kobietą partnerką”. Na neandertalskim świecie Mary bardzo się starała myśleć neandertalskimi kategoriami; dzięki temu łatwiej radziła sobie z różnicami.

Punkty promieni laserowych tańczyły na jej skórze aż do chwili, gdy kwadratowa lampka nad drzwiami zmieniła kolor, sygnalizując, że Mary może opuścić kabinę. Na zewnątrz zaczęła wkładać neandertalski strój, a Ponter rozpoczął dekontaminację. Gdy za pierwszym razem trafił na Ziemię Mary, zachorował na końską odmianę nosówki. Gatunek Homo sapiens był na to odporny, ale Homo neanderthalensis nie. Procedura odkażania uniemożliwiała przeniesienie bakterii Streptococcus equii oraz wszelkich innych drobnoustrojów i wirusów na drugi świat. Każdy, kto przechodził przez portal, musiał się jej poddać.

Nikt z własnego wyboru nie zamieszkałby w dzielnicy Corneliusa Ruskina. Okolice Driftwood nie należały do przyjemnych. Nie brakowało tu przestępców oraz narkotyków. Jedynym plusem było to, że dało się stąd pieszo dojść na uniwersytet.

Cornelius zjechał windą czternaście pięter w dół do niechlujnego holu budynku. Mimo wszystko czuł swego rodzaju sympatię — nie, to za dużo powiedziane — może raczej pewną wdzięczność wobec tego miejsca. W końcu mieszkając tu, nie Potrzebował samochodu ani autocasco. Nie musiał też wykupywać miejsca na uniwersyteckim parkingu, a poza tym mógł zaoszczędzić co miesiąc 93 i pół dolara, bo tyle kosztował w Toronto miesięczny bilet na metro.

Dzień był piękny. Niebo bezchmurne i błękitne. Cornelius miał na sobie brązową zamszową kurtkę. Po drodze minął zakratowane okna niewielkiego sklepu spożywczego, w którym znajdował się ogromny stojak z magazynami pornograficznymi i trochę zakurzonych konserw. Cornelius zwykle kupował tu papierosy; na szczęście miał jeszcze w zapasie pół kartonu du mauriersów.

Po chwili znalazł się na terenie campusu. Przeszedł obok jednego z wysokich akademików. Wielu kręcących się wokół studentów wciąż jeszcze nosiło koszulki z krótkim rękawem, ale niektórzy włożyli już cieplejsze bluzy.

Przyszło mu do głowy, że mógłby załatwić sobie suplementy testosteronu na uniwersytecie. Wystarczyło wymyślić jakiś specjalny projekt z genetyki, do którego potrzebny byłby ten hormon. Może to zmotywowałoby go do powrotu na dawną posadę, ale…

Ale Cornelius już nie był tym samym człowiekiem. Przede wszystkim przestały go nękać koszmarne sny. Ostatnio spał jak kamień. Nie przewracał się godzinami w łóżku, wściekając się z powodu wszystkiego, co w jego życiu poszło nie tak. Nie dręczyły go już prztyczki od losu i nie złościł się, że nikogo nie ma. Wystarczyło, że przyłożył głowę do poduszki, i zaraz zapadał w sen. Przesypiał całą noc, a rano budził się wypoczęty.

Owszem, przez jakiś czas w ogóle nie miał ochoty wstawać z łóżka, ale ten etap już minął. Czuł — nie energię i nie gotowość do codziennej walki o przetrwanie, tylko coś, czego nie pamiętał od lat, od wakacji z czasów dzieciństwa, kiedy mógł zapomnieć o szkole, klasowych łobuzach i codziennych bójkach, w których zawsze obrywał.

Czuł spokój.

— Dzień dobry, doktorze Ruskin — rozległ się wesoły męski głos.

Cornelius się odwrócił. Właśnie mijał go jeden ze studentów eukariotyki. Miał na imię John, Jim… lub jakoś tak podobnie. Kiedyś chłopak wspomniał, że w przyszłości chciałby wykładać genetykę. Cornelius miał ochotę poradzić biednemu głupcowi, żeby lepiej od razu zrezygnował. Na uniwersytetach nie było teraz porządnych posad dla białych mężczyzn. Zamiast tego wysilił się na uśmiech.