— Witam — odparł.
— Dobrze, że pan wrócił! — zawołał student i popędził dalej.
Po jednej stronie chodnika rosła trawa, po drugiej znajdował się parking. Oczywiście Cornelius wiedział, dokąd zmierza — na wydział nauk przyrodniczych, do budynku Farquahrsona. Nigdy wcześniej nie zastanawiał się nad tym, jak zabawnie brzmi to nazwisko. Przypomniała mu się postać Charliego Farquahrsona, którą Don Harron z Toronto od lat grał w słuchowiskach radiowych na antenie CFRB oraz w amerykańskim serialu telewizyjnym Hee Haw.
Pokręcił głową. Dawniej, kiedy zbliżał się do tego budynku, był za bardzo… za bardzo… Takie niefrasobliwe myśli nie miały szans wydostać się na powierzchnię.
Szedł jak automat, tą samą drogą co zawsze. Nagle zdał sobie sprawę, że dotarł do…
Właściwie to miejsce nie miało oficjalnej nazwy. Sam też nie nadał mu nigdy żadnej na własny użytek. Dwie ściany zbiegały się tu pod kątem prostym za zasłoną dużych drzew i z dala od latarni. To był ten punkt, to miejsce, w którym przyparł do muru dwie kobiety. Właśnie tu pokazał Qaiser Remtulli, kto naprawdę był górą. I tutaj bezlitośnie wdarł się w Mary Vaughan.
Wcześniej przychodził tu, kiedy chciał się pewniej poczuć i przypomnieć sobie, że przynajmniej przez jakiś czas to on miał przewagę. Często sam widok tych ścian wywoływał u niego wściekłą erekcję, ale tym razem nie doczekał się żadnej reakcji.
Mury pokrywało graffiti. Cornelius wybrał to miejsce z tych samych powodów, dla których upodobali je sobie grafficiarze i kochankowie próbujący upamiętnić swoje młodzieńcze uczucie, tak jak on i…
Już dawno tamto zamazał, ale kiedyś, całe wieki temu, widniały tu inicjały jego i Melody, otoczone sercem.
Odpędził tę myśl, raz jeszcze spojrzał na dwie ściany i odwrócił się do nich plecami.
Pomyślał, że dzień jest zbyt piękny, aby iść do pracy. Gdy zawrócił w stronę domu, pogoda wydała mu się jeszcze bardziej słoneczna.
Rozdział 12
To ta żądza przygód uniosła na skrzydłach Orville’a i Wilbura Wrighta, Amelię Earhart i Chucka Yeagera…
Kiedy wyszli z budynku kopalni Debral, Mary ze zdumieniem stwierdziła, że jest ciemno, choć do wieczora było jeszcze daleko. Spojrzała w górę i zaparło jej dech w piersiach.
— Mój Boże. Nigdy nie widziałam tylu ptaków! — Ogromna ich chmura dosłownie przesłaniała słońce. Wiele odzywało się w locie charakterystycznym kek-kek-kek.
— Naprawdę? — zdziwił się Ponter. — U nas to dość pospolity gatunek.
— To widać! — Mary wciąż zadzierała głowę do góry. — Chryste! — wykrzyknęła, gdy zauważyła rdzawoczerwone brzuszki i niebieskoszare główki. — To gołębie wędrowne!
— Jak to wędrowne, przecież fruwają.
— Nie, nie o to mi chodzi. Tak nazywamy te ptaki u nas. Ich łacińska nazwa to Ectopistes migratorius. Sporo o nich wiem, bo pracowałam nad pozyskaniem ich DNA.
— Kiedy pierwszy raz trafiłem na twój świat, zwróciłem uwagę na ich brak. U was wyginęły?
— Tak.
— Z winy Gliksinów?
— Tak. Zbyt chętnie na nie polowano — powiedziała Mary, wzruszając ramionami.
Ponter pokręcił głową.
— Nic dziwnego, że musieliście rozwinąć to wasze rolnictwo. My nazywamy te ptaki — Hak, proszę, nie tłumacz następnego słowa — quidrat. Są przepyszne i często je jadamy.
— Naprawdę?
Ponter kiwnął głową.
— Tak. Na pewno będziesz miała okazję ich spróbować.
Jak tylko Hak odzyskał łączność z planetarną siecią informacyjną, Ponter polecił mu wezwać sześcian podróżny. Wehikuł właśnie ku nim sunął. Miał wielkość samochodu osobowego. Poruszał się dzięki dużym wentylatorom zamontowanym pod spodem i z tyłu oraz trzem mniejszym, wspomagającym sterowanie pojazdem. Sześcian był w większości przezroczysty i mieścił cztery siodłowe siedziska, z których jedno zajmował kierowca, szczupły mężczyzna z pokolenia 146.
Wehikuł zwolnił, a następnie osiadł na ziemi. Jeden z jego boków odsunął się do góry, wpuszczając pasażerów do środka. Ponter wsiadł jako pierwszy i zajął jedno z tylnych miejsc. Mary usiadła obok niego. Poznawszy cel podróży, kierowca wystartował. Mary przyglądała się, jak mężczyzna operuje dźwigniami, obracając sześcian i ruszając w kierunku domu Pontera.
Zanim opuściła budynek windy, założyła na rękę tymczasowego Kompana. Wszyscy Gliksini, odwiedzający neandertalski świat, musieli nosić tego typu urządzenia, które wszystko rejestrowały i transmitowały informacje do archiwów alibi. Tylko że od tego piekielnego paska swędziała ją skóra. Wsunęła długopis pod mocowanie i zaczęła się drapać.
— Czy stałe aparaty też są tak uciążliwe? — spytała, spoglądając na Pontera.
— Ja zupełnie nie jestem świadomy fizycznej obecności Haka — przyznał. — A skoro o tym mowa…
— Tak?
— Prowizoryczne Kompany działają tylko przez dwadzieścia dni, ponieważ źródłem ich zasilania są baterie, a nie procesy zachodzące w ludzkim organizmie. Oczywiście biorąc pod uwagę to, kim jesteś, na pewno bez trudu załatwimy ci nowy.
Uśmiechnęła się. Nie mogła się przyzwyczaić do tego, że traktowano ją wyjątkowo, ponieważ nazywała się Mary Vaughan.
— Nie. Chyba powinnam mieć stałego Kompana.
Ponter uśmiechnął się szeroko.
— Cieszę się, że tak mówisz — powiedział. — Ale chyba zdajesz sobie sprawę, co oznacza założenie stałego implantu? Usunięcie go jest bardzo trudne i może w dużym stopniu uszkodzić mięśnie oraz nerwy przedramienia — dodał dla pewności.
Skinęła głową.
— Rozumiem, ale wiem też, że jeśli nie dam sobie wszczepić stałego Kompana, zawsze będę tutaj outsiderem.
— Dziękuję ci — powiedział ciepło. — Jaki chciałabyś mieć?
Już od dłuższej chwili przyglądała się wspaniałym krajobrazom — starym lasom i skałom.
— Jak to jaki?
— No bo możesz dostać standardowego Kompana albo — Ponter podniósł lewą rękę, obracając ją wewnętrzną stroną do Mary — możesz wybrać takiego jak mój, z modułem sztucznej inteligencji.
Zmarszczyła brwi.
— Nie zastanawiałam się nad tym.
— Niewielu ludzi ma inteligentne Kompany. Przypuszczam jednak, że już niedługo staną się dość powszechne. Tobie z pewnością przyda się możliwość analizy danych, jaką mają bardziej zaawansowane urządzenia. Przede wszystkim będziesz tego potrzebowała do symultanicznych tłumaczeń. Ale pozostałe funkcje możesz wybrać sama.
Spojrzała na Kompana Pontera. Z zewnątrz wyglądał tak samo jak dziesiątki innych implantów, jakie dotychczas widziała. Poza, oczywiście, złotym Kompanem Lonwisa Troba. Miała Jednak świadomość, że w środku znajduje się Hak.
— Jakie to uczucie mieć inteligentnego Kompana? — spytała.
— Można wytrzymać — odezwał się Hak własnym głosem. — Zdążyłem się już przyzwyczaić do tego wielkoluda.
Mary się roześmiała. Żart Haka rozśmieszył ją, ale i zaskoczył.
Ponter przewrócił oczami. Miny tej nauczył się od Mary.
— Często jest właśnie tak — stwierdził.
— Nie wiem, czy potrafiłabym się przyzwyczaić do tego, że przez cały czas ktoś byłby ze mną. — Zmarszczyła czoło. — Czy Hak jest naprawdę… świadomy?
— Jak to?
— Wiem, że nie wierzysz w dusze. Traktujesz swój umysł jako całkowicie przewidywalne oprogramowanie działające w maszynie twojego mózgu. Ale… jak to powiedzieć… czy Hak naprawdę myśli? Ma samoświadomość?