Chirurg, kobieta o imieniu Korbonon, należała do generacji 145, czyli była mniej więcej w wieku Mary. Zazwyczaj operowała poważnie uszkodzone kończyny, pokancerowane podczas nieudanych polowań. Jej wiedza na temat mięśni i tkanki nerwowej nie miała sobie równych.
— To będzie dość trudne — przyznała. Tymczasowy Kompan leżał na niewielkim stoliku obok, podłączony do zewnętrznego źródła zasilania. Wciąż pełnił rolę tłumacza Mary. Korbonon najwyraźniej nie była do takiej sytuacji przyzwyczajona. Mówiła nienaturalnie głośno, tak jakby dzięki temu jej pacjentka mogła zrozumieć neandertalski. — Twoje przedramię jest mniej umięśnione niż u Barasta, przez co zakotwienie Kompana może być trudniejsze. Na szczęście to, co słyszałam na temat proporcji ciała Gliksinów, jest prawdą: odcinki twojego przedramienia i ramienia rzeczywiście mają tę samą długość. To powinno nam dać trochę większe pole działania. — U Barastów przedramiona były wyraźnie krótsze niż ramiona, a golenie krótsze niż uda.
— Sądziłam, że to rutynowy zabieg.
Jasna, lekko rudawa brew Korbonon uniosła się ze zdziwienia.
— Rutynowy? Nie ma mowy o rutynie, gdy chodzi o wszczepienie pierwszego Kompana dorosłej osobie. Oczywiście na samym początku, zaraz po wprowadzeniu tych urządzeń, wszczepiano je głównie dorosłym, ale chirurdzy, którzy przeprowadzali te zabiegi, już dawno nie żyją. Obecnie takie operacje przeprowadzane są rzadko, przeważnie wtedy, gdy ktoś straci ramię z implantem wszczepionym w dzieciństwie.
— Aha. — Mary tkwiła w czymś, co trochę przypominało fotel dentystyczny ze strzemionami i prawdopodobnie pełniło rolę wielofunkcyjnej platformy operacyjnej. Lewa ręka pacjentki spoczywała na niewielkiej podporze. Wewnętrzną stronę przedramienia umyto jakimś różowym, kwaśno pachnącym płynem do dezynfekcji skóry. Roztwór nie zawierał alkoholu. Mary zdziwiła się, że Korbonon nie włożyła maski chirurgicznej. — Nasi chirurdzy zwykle zakrywają nosy i usta — powiedziała lekko zaniepokojona.
— Dlaczego? — zdziwiła się Korbonon.
— Żeby nie zainfekować pacjenta i żeby pacjent nie zakaził ich.
— Równie dobrze mogłabym operować z zawiązanymi oczami! — oświadczyła Korbonon.
Mary już miała ją spytać dlaczego, ale sama się domyśliła, o co chodziło lekarce: doskonały węch neandertalczyków stanowił istotną część ich percepcji.
— Jakie zastosujesz znieczulenie? — Po raz pierwszy cieszyła się, że nie towarzyszy jej Ponter. W tej sytuacji pewnie zażartowałby sobie: „Znieczulenie? A co to takiego?”. I bez tego bardzo się denerwowała.
— Użyjemy regulatora neuronowego — odparła Korbonon.
— Naprawdę? — Pomimo strachu przed zabiegiem w Mary obudziła się ciekawość naukowca. — U nas stosujemy środki chemiczne.
Barastka pokiwała głową.
— My też tak robiliśmy, ale najpierw trzeba czekać, aż zaczną działać, potem znowu czekać, aż przestaną działać, a poza tym trudno je precyzyjnie zaaplikować w znieczuleniu miejscowym. W dodatku niektórzy są uczuleni na chemiczne środki anestetyczne.
— Jeszcze jedna technologia, na której moim ludziom na pewno będzie zależało — stwierdziła Mary. Do pomieszczenia weszła druga kobieta. Mary nie orientowała się, jak wygląda hierarchia neandertalskiego personelu medycznego, nie miała więc pojęcia, czy to pielęgniarka, czy też druga lekarka. A może jej stanowisko w ogóle nie miało odpowiednika w gliksińskim świecie.
Kobieta założyła na lewe ramię pacjentki dwie elastyczne metaliczne opaski, jedną tuż pod łokciem, a drugą nad nadgarstkiem. Potem, ku zdumieniu Mary, wzięła coś, co przypominało flamaster, i zaczęła kreślić złożoną siatkę linii między obiema opaskami. Z pisaka zamiast tuszu wydostawał się płynny metal. Nie był wcale gorący i bardzo szybko zastygał, jednocześnie matowiejąc. Wyglądało to trochę jak czekoladowe esy-floresy, które na lodach szybko zmieniały się w skorupkę, tylko kolory się nie zgadzały.
— Co to takiego? — spytała.
Kobieta z markerem nic nie odpowiedziała, za to odezwała się Korbonon.
— Zaznaczamy odpowiednie kanały nerwowe na twoim przedramieniu. Te linie tworzą elektryczne łącza między dwoma destabilizatorami.
Po kilku minutach druga kobieta kiwnęła głową i podeszła do niewielkiej konsoli. Pociągnęła za kilka gałek kontrolnych i Mary straciła czucie w przedramieniu.
— Rany.
— Wszystko w porządku — stwierdziła Korbonon. — Zaczynamy. — Zanim pacjentka połapała się, co się dzieje, lekarka już wykonała długie nacięcie równolegle do kości promieniowej. Mary niemal zwymiotowała na widok krwi wypływającej z rany na mały stolik, który, co zauważyła dopiero teraz, miał podwyższone krawędzie.
Była w szoku i bała się, że za chwilę zemdleje. Na jej świecie dokładano wszelkich starań, aby pacjent podczas operacji nie widział, co się dzieje. Tutaj zupełnie się tym nie przejmowano. Może konieczność upolowania sobie od czasu do czasu czegoś do jedzenia leczyła ludzi z przesadnej wrażliwości. Mocno przełknęła ślinę i starała się nad sobą zapanować; przecież tej krwi nie było chyba aż tak dużo…
Zastanawiała się, jak wyglądają tutaj operacje klatki piersiowej. Gliksińscy chirurdzy wchodzili na salę, gdzie czekał już pacjent z zasłoniętą twarzą i odkrytym niewielkim fragmentem ciała. Czy Baraści postępowali podobnie? Jeden z zaprzyjaźnionych z Mary lekarzy wyjaśnił jej kiedyś, że nie chodzi o to, aby nie ubrudzić pacjenta krwią. Po prostu dzięki temu chirurg mógł się skupić na krojeniu i zszywaniu zamiast myśleć o tym, że drąży powłokę jakiejś ludzkiej duszy. No, ale Baraści, wolni od kartezjańskiego dualizmu i spokojnie przyjmujący widok krwi, być może tego nie potrzebowali.
Korbonon wsunęła w nacięcie kilka niebieskawych, podobnych do sprężyn elementów, które najwyraźniej pełniły tę samą rolę co kleszcze. Następnie na tętnice, żyły i nerwy zaczęła zakładać niewielkie zaciski i dziwne wihajstry. Mary wyraźnie widziała przeciętą skórę, warstwę tłuszczu i mięśnie aż Po gładką, szarawą twardość kości promieniowej.
Po chwili druga kobieta — ta, która wcześniej nakreśliła na przedramieniu pacjentki linie znieczulające nerwy — przystąpiła do działania. Lekarze nosili tutaj żółte koszule z krótkim rękawem i niebieskie rękawiczki, sięgające aż za łokcie. Mary Pomyślała, że specjalnie są takie długie, żeby krew nie zasychała na owłosionych przedramionach Barastów.
Druga Barastka wyjęła nowego Kompana ze sterylnego opakowania. Mary przyzwyczaiła się już do wyglądu zewnętrznych paneli tych urządzeń, ale nigdy jeszcze nie widziała ich od drugiej strony. Implant przypominał topograficzny model jakiegoś terenu z wyżynami, nizinami i kanałami, którymi prawdopodobnie miały biec naczynia krwionośne. Pomimo mdłości z fascynacją patrzyła, jak chirurg przecina jej tętnicę promieniową — ulubioną przez samobójców. Oba końce szybko zabezpieczono zaciskami, ale zdążyła z niej wytrysnąć kilkudziesięciocentymetrowa struga krwi.
Mary skrzywiła się lekko. Nie miała pojęcia, jak Vissan Lennet, twórczyni kodonera, zdołała samodzielnie usunąć sobie Kompana; musiało to być potwornie trudne zadanie.
Korbonon użyła następnie laserowego skalpela, podobnego do tego, jakim Mary musiała się posłużyć, gdy Ponter został postrzelony przed siedzibą ONZ. Oba końce tętnicy promieniowej zostały podłączone do dwóch różnych otworów na spodzie Kompana. Mary wiedziała, że urządzenia te nie mają własnego zasilania; czerpały moc z procesów zachodzących w organizmie człowieka. Już sama siła, z jaką krew przepływała przez tętnicę promieniową wystarczała za niezły napęd. Podobno implant miał wbudowany generator hydroenergetyczny — a raczej krwioenergetyczny.