— Wygoda nie była naszym głównym celem — stwierdził Ponter. — Chodziło raczej o to, aby nikt nie musiał mieć tuż pod nosem cudzych feromonów. W waszych dużych samolotach bardzo mi to przeszkadzało, zwłaszcza że w kabinach utrzymywane jest zwiększone ciśnienie. Jednym z powodów, dla których nie latamy tak wysoko jak wy, jest fakt, że nasze kabiny nie muszą być szczelne; do środka stale wprowadzane jest świeże powietrze, aby uniknąć nagromadzenia feromonów i… — Ponter urwał i przekrzywił głowę. — Ach tak, dziękuję ci, Hak. — Spojrzał ponownie na Jocka. — Wcześniej prosiłem Haka, aby dał mi znać, kiedy będziemy przelatywali nad miejscem odpowiadającym waszemu Rochester. Jeśli teraz wyjrzysz przez okno…
Jock przytknął twarz do kwadratowej szyby. Ponter pochylił się do przodu i wyjrzał przez inne okno. Z tej wysokości widział południowy brzeg zbiornika wodnego, który Jock nazywał jeziorem Ontario.
— Tu są tylko lasy — zauważył zdumiony Jock, odwracając się z powrotem do Pontera.
Ponter skinął głową.
— Jest tu kilka chat myśliwskich, ale nie ma żadnych większych osiedli ludzkich.
— Trudno mi nawet zorientować się w terenie bez dróg.
— Wkrótce będziemy przelatywali nad jednym z Finger Lakes. Nazywamy te jeziora tak samo jak wy. Ich kształt nasuwa oczywiste skojarzenia. Powinieneś bez trudu je rozpoznać.
Jock jak zahipnotyzowany patrzył przez okno.
Ekshibicjoniści nie mogli polecieć na południe z całą delegacją Organizacji Narodów Zjednoczonych, ale Bandra przypuszczała, że na miejscu, na wyspie Donakat, będą już czekali inni. Na razie poleciła Podglądaczowi się wyłączyć, co też zrobił. Potem odwróciła się do Mary.
— Wczoraj wieczorem niewiele mówiłyśmy o… o moim problemie z Harbem.
Mary skinęła głową.
— Czy z tego powodu odeszła twoja partnerka?
Bandra zadarła głowę do góry i zapatrzyła się na sufit. Pokrywały go setki malunków ptaków reprezentujących dziesiątki gatunków. Każdego przedstawiła z najdrobniejszymi szczegółami.
— Tak. Nie mogła patrzeć na to, jak mnie traktował. Ale… ale w pewnym sensie lepiej, że odeszła.
— Dlaczego?
— Łatwiej jest ukryć wstyd, kiedy nikt cię nie widzi.
Mary położyła dłonie na ramionach Bandry i cofnęła się o krok, aby spojrzeć jej prosto w twarz.
— Nie masz czego się wstydzić Bandro. Nic złego nie zrobiłaś.
Bandra z wysiłkiem skinęła głową.
— Wiem, ale…
— Żadnych ale. Znajdziemy jakieś wyjście z sytuacji.
— Takiego wyjścia nie ma. — Bandra wytarła dłonią oczy.
— Na pewno jest. I znajdziemy je. Razem.
— Nie musisz tego robić — powiedziała cicho Bandra, kręcąc głową.
— Właśnie że muszę.
— Dlaczego?
Mary lekko wzruszyła ramionami.
— Powiedzmy, że mam dług wobec kobiet.
— Jesteśmy na miejscu, panie i panowie — oznajmił Radny Bedros. — Oto wyspa Donakat, którą wy nazywacie Manhattanem.
Jock nie wierzył własnym oczom. Znał Nowy Jork jak własną kieszeń — ale to!
Tu było cudownie.
Właśnie przelatywali nad południowym Bronksem — tyle że tutaj były tylko stare drzewa: orzechy włoskie, cedry, kasztanowce, klony i dęby z koronami w ognistych kolorach jesieni.
— Spójrzcie tam! — zawołał Kon Annan. — Rikers Island!
Rzeczywiście była tam — oczywiście bez kolonii karnej i trzykrotnie mniejsza od tej sztucznie rozbudowanej, którą znał Jock. Kiedy helikopter przelatywał bezpośrednio nad nią, Krieger zauważył też, że nie ma tu mostu prowadzącego na południe, do Queens. Nie było też lotniska po lewej stronie, gdzie na jego świecie znajdowała się LaGuardia. Zamiast niego w dole rozciągała się zatoka.
Jock zdumiał się na widok czegoś, co wyglądało jak lotniskowiec. Nie sądził, że neandertalczycy mają takie maszyny. Obawiał się, że pytaniem sprowokuje siedzącego obok neandertalczyka do niekończących się wyjaśnień, ale musiał się dowiedzieć, co to takiego.
— Co to jest?
— Statek — odparł Ponter takim tonem, jakby odpowiedź była oczywista.
— Wiem, że to statek — odparł Jock z urazą. — Ale dlaczego jest taki szeroki i płaski u góry?
— To są kolektory słoneczne, napędzające jego turbiny.
Pilot najwyraźniej otrzymał polecenie okrążenia wyspy i pokazania jej gościom w całej okazałości. Lecieli teraz na zachód, nad Wards Island, wyspą upstrzoną na brzegach budynkami, które przypominały chatki.
Helikopter kontynuował lot. Manhattan wyglądał tak, jakby Central Park rozrósł się od East River Drive po Henry Hudson Parkway.
— Wyspa Donakat stanowi Centrum miasta, które nazywamy Pepraldak — poinformował Ponter. — Jest to strefa kobiet. W Saldak Obrzeża od Centrum dzieli wiele kilometrów. W Pepraldak te strefy oddziela ciek wodny, który wy nazywacie rzeką Hudson.
— Czyli że mężczyźni mieszkają w New Jersey?
Ponter przytaknął.
— A jak podróżują przez rzekę? Nie widzę żadnych mostów.
— Sześciany podróżne mogą poruszać się także ponad wodą — wyjaśnił Ponter — więc latem używa się właśnie ich. Natomiast zimą rzeka zamarza i można zwyczajnie przejść na drugi brzeg.
— Hudson nie zamarza.
Ponter wzruszył ramionami.
— Na tym świecie zamarza. Wasze działania wpływają na zmianę klimatu w większym stopniu, niż sądzicie.
Helikopter zakręcił na południe i leciał teraz wzdłuż rzeki. Chwilę później dotarli do miejsca, w którym zmieniała bieg, co oznaczało, że mijali właśnie dziewicze obszary Hoboken. Jock spojrzał w lewo. Manhattan znajdował się na swoim miejscu. Pagórkowaty — czy jego nazwa nie oznaczała przypadkiem „wyspy wielu wzgórz”? — upstrzony jeziorami… i bez drapaczy chmur. Wśród drzew prześwitywały budynki z cegły, ale żaden z nich nie miał więcej niż cztery piętra. Jock obrócił się w prawo. Tam, gdzie powinien się znajdować Liberty State Park, ciągnęły się lasy. Widział wyspy Ellis i Liberty, choć oczywiście bez żadnej statuy — całe szczęście, bo nie miał ochoty oglądać trzydziestometrowego neandertalczyka…
Usłyszał okrzyki pozostałych pasażerów. Właśnie dostrzegli to samo co on. W zatoce Upper New York Bay pływały dwa walenie. Pewnie dotarły tu z Atlantyku. Oba miały po dwanaście metrów długości i ciemnoszare grzbiety.
Helikopter zawrócił na wschód i przeleciał nad przesmykiem między Governors Island a Battery Park, a potem ruszył szlakiem East River. Wzdłuż brzegu rzeki Jock zobaczył setki domów hodowanych metodą arborykonstrukcji, a dalej…
— Co to takiego?
— Obserwatorium — powiedział Ponter. — Wiem, że wy umieszczacie swoje olbrzymie teleskopy w półkulistych osłonach, ale my wolimy takie sześcienne konstrukcje.
Jock pokręcił głową. Gdyby tylko w Greenwich Village było dość ciemno, można by stamtąd zobaczyć tyle gwiazd!
— Jest tu dużo zwierząt? — spytał.
— O tak. Bobry, niedźwiedzie, wilki, lisy, szopy, jelenie, wydry, że nie wspomnę o przepiórkach, kuropatwach, łabędziach, gęsiach, indykach i o milionach gołębi wędrownych. — Ponter zerknął za okno. — Szkoda, że teraz jest jesień. Na wiosnę zobaczylibyście róże i wiele innych dzikich kwiatów.
Helikopter zszedł teraz dość nisko, ale nadal leciał wzdłuż East River. Niebieskie wody kipiały w wirach powietrza pchanego w dół śmigłami. Dotarli do miejsca, gdzie rzeka zakręcała na północ, i pilot ruszył dalej z jej biegiem, a po pokonaniu jeszcze dwóch kilometrów wylądował na szerokiej łące porośniętej wysokimi trawami i otoczonej przez jabłonie oraz grusze. Radny Bedros wysiadł jako pierwszy, za nim Ponter i Adikor, a następnie sekretarz generalny. Jock opuścił helikopter jako następny, a zaraz za nim wysypała się z maszyny reszta grupy. Powietrze było słodkie i czyste, rześkie i chłodne. Niebo miało odcień błękitu, jaki Jock znał z wakacji spędzanych w Arizonie. Nigdy nie widział takiego nad Nowym Jorkiem.