— Colm — powtórzyła — myślę, że czas już, abyśmy… abyśmy załatwili niedokończone sprawy.
Ściągnął brwi.
— Jak to? Sądziłem, że uregulowaliśmy kwestie finansowe…
— Chodzi mi o to, że powinniśmy… oficjalnie się rozstać.
Kelnerka w najmniej odpowiednim momencie przyniosła sałatki: z kurczakiem dla Colma i mieszaną zieloną z sosem winegret dla Mary. Zbył ją, kiedy zaproponowała mu mielony pieprz.
— Masz na myśli anulowanie małżeństwa? — spytał przyciszonym głosem.
— Nie… chyba wolałabym rozwód.
— Ach tak. — Spojrzał na kominek w odległej części jadalni. Palenisko było wygaszone. — Ach tak — powtórzył.
— Wydaje mi się, że przyszła na to pora — przyznała.
— Naprawdę? Dlaczego akurat teraz?
Zmarszczyła brwi. Studiowanie dzieł Shakespearea najwyraźniej uczyło dopatrywania się we wszystkim jakichś podtekstów lub ukrytych zamiarów. Nic nie mogło się dziać tak po prostu. Tylko że Mary nie miała pojęcia, jak ma to wyjaśnić.
Nie, nieprawda. W drodze na to spotkanie wielokrotnie ćwiczyła w myślach to, co zamierzała powiedzieć. Nie była tylko pewna jego reakcji.
— Poznałam kogoś — oznajmiła w końcu. — Spróbujemy razem ułożyć sobie życie.
Colm podniósł kieliszek i upił jeszcze jeden łyk wina, po czym wziął mały kawałek chleba, który kelnerka przyniosła razem z sałatkami. Niby komunia. Tym gestem powiedział wszystko, co było w tej sytuacji do powiedzenia.
— Rozwód oznacza ekskomunikę — powiedział z naciskiem.
— Wiem — przyznała Mary z ciężkim sercem. — Ale anulowanie związku uważam za hipokryzję.
— Nie chcę odejść z Kościoła, Mary. I tak brakuje mi w życiu stałego oparcia.
Zmarszczyła czoło, słysząc ten przytyk. W końcu to ona odeszła od niego. Może więc miał rację. Może winna mu była chociaż tyle.
— Ale ja nie chcę twierdzić, że nasze małżeństwo nigdy nie istniało.
Uspokoił się, słysząc te słowa, i przez chwilę Mary wydawało się, że wyciągnie do niej rękę nad stołem i ujmie jej dłoń w swoją.
— Czy to ktoś, kogo znam… ten twój nowy mężczyzna?
Mary pokręciła głową.
— Domyślam się, że to jakiś Amerykanin — ciągnął Colm. — Zawrócił ci w głowie, mam rację?
— Nie jest Amerykaninem. Jest obywatelem Kanady — odparła wymijająco. — I rzeczywiście zawrócił mi w głowie — dodała, zdumiona własnym okrucieństwem.
— Jak się nazywa?
Wiedziała, dlaczego pyta: wcale nie chodziło mu o to, że może tego kogoś znać. Po prostu w jego pojęciu nazwisko mogło wiele powiedzieć o osobie. Colm miał jedną wadę — był synem swego ojca, ograniczonego człowieka, który świat dzielił na kategorie według grup etnicznych. Bez wątpienia właśnie przewracał w myślach kartki prywatnego leksykonu odpowiedzi. Gdyby wymieniła włosko brzmiące nazwisko, nazwałby faceta żigolakiem. Gdyby usłyszał imię żydowskie, uznałby, że gość musi mieć mnóstwo pieniędzy, i na pewno zarzuciłby jej, że nigdy nie była zadowolona, mając za męża skromnego nauczyciela akademickiego.
— Nie znasz go — powiedziała.
— Już to mówiłaś. Chciałbym jednak wiedzieć, jak się nazywa.
Zamknęła oczy. Wcześniej miała nadzieję, że na razie uda jej się uniknąć tej kwestii, a z czasem wszystko i tak wyszłoby na jaw. Nabiła liść sałaty na widelec, zwlekając z odpowiedzią. W końcu wlepiła wzrok w talerz, bo nie potrafiła spojrzeć Colmowi w oczy.
— Ponter Boddit — powiedziała.
Usłyszała szczęk widelca uderzającego w talerz Colma.
— Chryste, Mary! Ten neandertalczyk?
— On jest dobrym człowiekiem, Colm. Łagodnym, inteligentnym, czułym — zaczęła bronić Pontera, ale od razu pożałowała tego odruchu.
— Co ty sobie wyobrażasz? — Ton głosu Colma nie był tak drwiący jak jego słowa. — Żartujesz sobie ze mnie? Jak będziesz się nazywała tym razem? „Mary Boddit”? Zamieszkacie tu, czy może stworzycie sobie dom na jego świecie? Jak… ?
Nagle umilkł, a jego brwi powędrowały w górę.
— Nie… nie, chyba tego nie zrobisz? Czytałem w gazetach, że podobno na jego świecie mężczyźni i kobiety nie mieszkają razem. Jezu, Mary, co to za dziwaczny kryzys wieku średniego?
W jej głowie kłębiły się odpowiedzi. Na litość boską, przecież miała dopiero trzydzieści dziewięć lat. Być może matematycznie rzeczywiście można by to nazwać „wiekiem średnim”, ale na pewno nie pod względem emocjonalnym. Zresztą to Colm pierwszy znalazł sobie kolejną partnerkę po tym, jak on i Mary się rozstali. Co prawda jego związek z Lyndą rozpadł się ponad rok temu…
— Nic nie rozumiesz. — Automatycznie uciekła się do zdania, które tak często powtarzała, gdy jeszcze trwało ich małżeństwo.
— Masz rację, rzeczywiście nie rozumiem. — Colm z trudem panował nad głosem. Starał się mówić na tyle cicho, by nie usłyszało go kilkoro innych klientów restauracji. — To… to chore. On nawet nie jest człowiekiem.
— Owszem, jest — odparła Mary stanowczo.
— W telewizji widziałem reportaż na temat twojego wielkiego odkrycia. Neandertalczycy nawet nie mają takiej samej liczby chromosomów jak my.
— To nie ma znaczenia.
— Jak to nie ma, do cholery. Może jestem tylko zwykłym profesorem angielskiego, ale wiem, że są odrębnym gatunkiem. I wiem też, że przez to ty i on nie moglibyście mieć dzieci.
Dzieci… Mary poczuła ukłucie w sercu. Rzeczywiście, kiedy była młodsza, chciała zostać matką. Ale kiedy ona i Colm wreszcie pokończyli doktoraty i zaczęli lepiej zarabiać, w ich małżeństwie działo się coraz gorzej. Popełniła w życiu niejedno głupstwo, wiedziała jednak, że nie powinno się powoływać na świat dziecka tylko po to, by podreperować rozpadający się związek.
Teraz wielkimi krokami zbliżała się do czterdziestki; Chryste, zanim się spostrzeże, wejdzie w okres klimakterium. Poza tym Ponter miał już dwie córki.
Ale mimo to…
Mimo to…
Aż do tej chwili, dopóki Colm nie powiedział tego wprost, Mary nawet nie zastanawiała się, czy chce mieć dziecko z Ponterem. Ale Colm miał rację. Romeo i Julia należeli tylko do innych rodów. Przeszkody między mężczyzną z Montekich i kobietą z Capulettich były niczym w porównaniu z tym, co dzieliło Pontera i ją, neandertalskiego mężczyznę i gliksińską kobietę. Urodzeni pod nieszczęśliwą gwiazdą! Należeli do różnych światów, do różnych linii czasu.
— Nie rozmawialiśmy o dzieciach — przyznała. — Ponter ma już dwie córki. Prawdę mówiąc, za rok pewnie zostanie dziadkiem.
Patrzyła, jak szare oczy Colma zmieniają się w szpary. Zastanawiał się pewnie, jakim cudem można było przewidzieć coś takiego.
— Jednym z celów małżeństwa jest powołanie na świat dzieci — oznajmił.
Mary zacisnęła powieki. To ona nalegała, aby zaczekali z tym, aż skończy doktorat. Właśnie dlatego zaczęła brać tabletki antykoncepcyjne, do diabła z papieskimi zakazami. Colm nigdy nie potrafił zrozumieć, dlaczego chciała zwlekać, nie pojmował, że gdyby musiała pogodzić macierzyństwo z robieniem doktoratu, jej studia by na tym ucierpiały. Ale znała go wystarczająco dobrze i wiedziała, że główny ciężar wychowywania dziecka spadłby na nią.
— Neandertalczycy nie mają takich małżeństw jak my — powiedziała.
Nie uspokoiła tym Colma.
— To oczywiste, że chcesz go poślubić. Nie zależałoby ci na rozwodzie ze mną, gdybyś nie miała takiego zamiaru — stwierdził. Jednak po chwili jego ton złagodniał. Mary na moment przypomniała sobie, dlaczego Colm kiedyś tak ją pociągał. — Musisz go bardzo kochać, skoro bierzesz pod uwagę ekskomunikę.