Zastanawiał się, jak ludzie będą mówili o nim po jego śmierci.
W prasie śledził wszystkie najnowsze debaty na temat religijnych światopoglądów. Jeżeli takie osoby jak Mary Vaughan miały rację, wiedziałby to — nawet w obliczu śmierci by to wiedział. I może — tylko może — fakt, że ocalił neandertalski świat przed takimi jak on sam, miałby wtedy jakieś znaczenie.
Oczywiście, jeśli rację mieli neandertalczycy, śmierć oznaczała unicestwienie, zwyczajny koniec istnienia.
Miał nadzieję, że się nie mylą.
Nie chciał, by zostały jakiekolwiek ślady tego, co go spotkało. Miał gdzieś los Pontera Boddita, ale wolał, aby jego własna rodzina nie dowiedziała się o tym, co zrobił w Toronto.
Przeszedł do garażu i zaczął spuszczać benzynę z baku samochodu.
— No i jak ci się podoba, Bandro? — spytała Mary.
Bandra miała na sobie gliksińskie ubranie — buty marki Nike, sprane niebieskie dżinsy i luźną zieloną koszulę — wszystko kupione w tym samym sklepie Mark Work Wearhouse, w którym Ponter znalazł strój dla siebie, gdy po raz pierwszy pojawił się na świecie Mary. Barastka oparła dłonie na szerokich biodrach i rozejrzała się wokół zdumiona.
— Pierwszy raz widzę taką siedzibę.
Mary również rozejrzała się po dużym pokoju.
— Właśnie w takich domach mieszka większość ludzi… przynajmniej tutaj, w Ameryce Północnej. Chociaż nie, prawdę mówiąc, ten jest wyjątkowo ładny, a poza tym większość ludzi mieszka w miastach, a nie na wsi… — Mary przerwała na moment. — Podoba ci się?
— Trochę potrwa, zanim się przyzwyczaję, ale tak, podoba mi się bardzo. Jest taki duży!
— Ma dwa piętra. Trzysta metrów kwadratowych plus piwnica. — Mary dała Kompanowi Bandry sekundę na przeliczenie, a potem się uśmiechnęła. — I są tu aż trzy łazienki!
Pszeniczne oczy Bandry zrobiły się okrągłe.
— Co za luksus!
Mary przypomniała sobie slogan z reklamy kosmetyków, których kiedyś używała.
— Jesteśmy tego warte.
— I mówisz, że ziemia wokół domu też jest nasza?
— Aha. Prawie cały hektar.
— Ale… ale czy nas na to stać? Wiem, że tutaj wszystko kosztuje.
— Na pewno nie byłoby nas stać na taką działkę w pobliżu Toronto. Ale tu, nieopodal Lively? Pewnie. Poza tym Laurentian University będzie nam sporo płacił.
Bandra usiadła na kanapie w salonie i wskazała regały z ciemnego drzewa, zapełnione niewielkimi rzeźbami i bibelotami.
— Wystrój wnętrz jest piękny — przyznała.
— To niezwykła, kanadyjsko-karaibska mieszanka stylów — wyjaśniła Mary. — Przypuszczam, że rodzina Reubena zechce zabrać część przedmiotów. Louise też pewnie weźmie niektóre, ale większość zostanie. Kupiłam dom z meblami.
Bandra spuściła wzrok.
— Żałuję, że nie poznałam twojego przyjaciela Reubena.
— Polubiłabyś go — powiedziała Mary, siadając obok Bandry. — Był wspaniałym człowiekiem.
— I nie będzie ci smutno, że ty tu teraz mieszkasz?
Mary pokręciła głową.
— Raczej nie. Właśnie tutaj Ponter, Louise, Reuben i ja przechodziliśmy kwarantannę podczas pierwszej wizyty Pontera na tym świecie. Tu go poznałam i zaczęłam się w nim zakochiwać. — Wskazała solidne regały przy ścianie, pełne kryminałów. — Wciąż go widzę, jak ociera się o róg tych półek jak o drapak. A na tej kanapie odbyliśmy mnóstwo cudownych rozmów. Wiem, że od teraz będę go widywała tylko przez cztery dni w miesiącu i to przeważnie na jego świecie, ale w pewnym sensie czuję, że to także jego dom.
— Rozumiem cię. — Bandra się uśmiechnęła.
Mary poklepała jej kolano.
— I właśnie dlatego cię kocham. Bo naprawdę rozumiesz.
— Ale pamiętaj — powiedziała rozpromieniona Bandra — że już niedługo nie będziemy same. Tak wiele czasu upłynęło, odkąd mieszkałam w domu z małymi dziećmi.
— Mam nadzieję, że mi pomożesz.
— Oczywiście. Wiem, jak to jest karmić malucha w dziewiątej decymie dnia!
— Och, nie o to mi chodziło… chociaż na pewno będę ci wdzięczna! Miałam na myśli to, że pomożesz mi wychowywać córkę Pontera i moją. Chciałabym, aby poznała i polubiła obie kultury, Gliksinów i Barastów.
— To dopiero prawdziwa synergia — stwierdziła, Bandra uśmiechając się szeroko. — Dwie odrębności połączone w Jedność.
— Exactamundo — odparła Mary z uśmiechem.
Dwa dni później, około szóstej wieczorem, zadzwonił telefon. Po pierwszym pełnym dniu pracy na Laurentian Mary i Bandra wróciły już do domu, który dawniej należał do Reubena. Mary leżała wygodnie na kanapie. Wreszcie miała okazję dokończyć powieść Scotta Turowa, którą zaczęła wieki temu, jeszcze zanim po raz pierwszy otwarto portal między światami. Bandra wylegiwała się w rozkładanym fotelu — tym samym, na którym Mary spała podczas kwarantanny — pochłonięta lekturą neandertalskiej książki na elektronicznym wyświetlaczu.
Kiedy rozległ się dzwonek telefonu stojącego na małym stoliku obok kanapy, Mary zagięła stronę, którą akurat czytała, i podniosła słuchawkę.
— Halo?
— Hej, Mary — usłyszała kobiecy głos z pakistańskim akcentem. — Mówi Qaiser Remtulla z Yorku.
— Ale niespodzianka! Co u ciebie słychać?
— U mnie wszystko w porządku, ale dzwonię ze smutną wiadomością. Pamiętasz Corneliusa Ruskina?
Mary poczuła nieprzyjemny ucisk w żołądku.
— Oczywiście.
— No cóż, przykro mi, że to akurat ja muszę ci o tym powiedzieć, ale niestety Cornelius nie żyje.
Mary uniosła brwi.
— Naprawdę? Ale przecież był taki młody…
— Rzeczywiście, miał tylko trzydzieści pięć lat.
— Co się stało?
— Podobno wybuchł u niego pożar i… — Qaiser umilkła na moment i Mary usłyszała, jak z trudem przełyka ślinę. — Prawie wszystko doszczętnie spłonęło.
Mary nie wiedziała, co ma powiedzieć. W końcu wyrwało jej się krótkie „Och”.
— Przyjedziesz na pogrzeb? Odbędzie się w piątek, tutaj, w Toronto.
Nie musiała się zastanawiać nad odpowiedzią.
— Nie. Nie. W zasadzie go nie znałam — rzekła. „Wcale go nie znałam” — dodała w myślach.
— No cóż, rozumiem. Uznałam, że powinnam cię powiadomić.
Mary chciała powiedzieć dawnej szefowej, że teraz już może spać spokojnie, że mężczyzna, który ją zgwałcił — który zgwałcił je obie — już nie żyje, ale…
Ale przecież nie powinna wiedzieć o tym, że Qaiser również została zgwałcona. W głowie miała mętlik. Pomyślała, że kiedyś znajdzie jakiś sposób, by z nią o tym porozmawiać.
— Dziękuję ci, że zadzwoniłaś — powiedziała w końcu. — I przepraszam, że mnie nie będzie.
Pożegnały się i Mary odłożyła słuchawkę na miejsce. Bandra podniosła oparcie fotela do pionu.
— Kto to był?
Mary podeszła do niej i wyciągnęła ręce, pomagając jej wstać. Potem przyciągnęła ją do siebie.
— Nic ci nie jest? — spytała Bandra.
Mary objęła ją mocno.
— Nie.
— Ale płaczesz — zauważyła Barastka. Nie mogła widzieć twarzy Mary wtulonej w jej ramię, może więc poczuła słony zapach łez.
— To nic takiego, tylko mnie przytul — poprosiła Mary.
I Bandra spełniła jej prośbę.
Rozdział 44
Moi drodzy bracia, przedstawiciele Homo sapiens, nie przerwiemy tej wspaniałej podróży i niezwykłych poszukiwań, będziemy wędrowali coraz dalej. Taka jest nasza historia i taka będzie nasza przyszłość. Nie spoczniemy, nie zawrócimy ani nie poddamy się, dopóki nie dotrzemy do najdalszych gwiazd.