— Mare, tu jest pół miliona ludzi…
— Ale ją otacza blask… — powiedziała cicho Mary.
Ponter odwrócił się do Louise i Mary też zmusiła się, by na moment spojrzeć na przyjaciółkę. Lou miała okrągłe ze zdumienia oczy i raz po raz powtarzała cicho: „Mon Dieu, mon Dieu, mon Dieu”. Mary nie mogła jej usłyszeć, ale domyśliła się słów po ruchu jej warg.
— Aha! — zatriumfowała. — Louise też ją widzi! — Już w chwili, gdy to mówiła, zaczęła się wahać. Na widok Madonny nikt nie mówił: „Mój Boże, mój Boże, mój Boże…”
Na powrót powędrowała wzrokiem ku idealnie oświetlonej postaci stojącej między ogromnymi budynkami.
Bandra wciąż trzymała Mary za ramię. Kobieta po jej drugiej stronie padła na kolana.
— Maryja! Błogosławiona Dziewica Maryja! — zawołała, ale patrzyła w zupełnie innym kierunku…
— Patrzcie! Statek kosmiczny! — krzyknął ktoś. Był to jeden z dziesiątek tysięcy okrzyków, jakimi rozbrzmiewał w tej chwili plac, ale Mary akurat ten wyłowiła z tła.
Przekrzywiła głowę. Krzyżujące się promienie reflektorów przeszukiwały czarne, puste niebo.
— Mare! — usłyszała głos Pontera. — Mare, nic ci nie jest? Co się dzieje?
Mężczyzna przed nimi obrócił się w ich stronę i sięgnął pod kurtkę. Przez pół sekundy Mary sądziła, że wyciągnie stamtąd broń, ale on wyjął gruby, wypchany gotówką portfel. Otworzył go.
— Proszę! — powiedział, wciskając kilka banknotów w dłoń Mary. — Proszę, bierzcie! Bierzcie! — Odwrócił się do Pontera i jemu także wcisnął trochę pieniędzy. — Bierzcie! Ja mam za dużo…
Z tyłu rozległo się głośne wołanie: „Allah-o-akbar! Al-lah-o-akbar!”
Daleko z przodu ktoś krzyknął: „Mesjasz! Nareszcie!”.
Z lewej strony dobiegły ich słowa: „Tak, tak! Zabierz mnie Panie!”
A po prawej ktoś śpiewał: „Alleluja!”.
Mary żałowała, że nie ma przy sobie różańca. Dziewica Maryja była tutaj — przed nią! — i dawała jej znak, aby wystąpiła z szeregu.
— Mare! — zawołał Ponter. — Mare!
Za Mary ktoś szlochał. Przed nią ktoś inny śmiał się spazmatycznie. Wiele osób chowało twarze w dłoniach, głośno klaskało albo wznosiło ręce ku niebu.
Jakiś mężczyzna wrzeszczał: „Kto to? Kto tam jest?”
Wtórował mu głos kobiety: „Idź precz! Przepadnij!”
Jeszcze ktoś inny głośno wołał: „Witamy na planecie Ziemia!”
Kilka metrów od Mary jakiś człowiek zemdlał, ale ludzie stali ciasno jedni przy drugich, więc nie osunął się na ziemię.
Zewsząd rozlegały się okrzyki:
— Nadszedł dzień sądu ostatecznego!
— To nasz pierwszy kontakt!
— Mahdi! Mahdi!
Stojąca nieopodal kobieta zaczęła się modlić: „Ojcze Nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje…”
Mężczyzna obok niej powtarzał bez końca: „Przepraszam, przepraszam. Tak mi przykro…”
Ktoś inny upierał się: „To nie dzieje się naprawdę! Niemożliwe!”.
— Mare! — Ponter ujął ją za ramiona i odwrócił tyłem do Madonny. — Mare!
— Nie! — zdołała zaprotestować. — Puść mnie. Ona tu jest…
— Mare, tłum zaczyna wariować. Musimy się stąd wydostać!
Mary wywinęła mu się, znajdując w sobie siłę, o jaką siebie nie podejrzewała. Zamierzała zrobić wszystko, byle tylko być przy Dziewicy…
— Adikorze! Bandro! Musimy się spieszyć! — tłumaczenie słów Pontera wdarło się w jej mózg, zagłuszając to, co mówiła Najświętsza Panna. Mary podniosła ręce, zaginając palce w szpony, i próbowała wydłubać sobie implanty ślimakowe. — Musimy natychmiast zabrać stąd Mare i Lou! — krzyknął Ponter.
Białe światło — idealne białe światło — zaczęło lekko migotać, mieniąc się na brzegach kolorami tęczy. Mary poczuła, jak jej serce rośnie, jak dusza wyrywa się do góry, jak…
Strzały!
Spojrzała w prawo. Biały mężczyzna około czterdziestki wyciągnął broń i strzelał do jakiegoś niewidocznego demona. Jego twarz wykrzywiało przerażenie. Przed nim umierali ludzie, ale na Times Square panował zbyt wielki ścisk, by mogli upaść na ziemię. Mary zobaczyła twarz pierwszego postrzelonego człowieka, potem drugiego…
Wrzask przerażenia mieszał się z okrzykami zachwytu.
— Bandro! — zawołał Ponter. — Toruj nam drogę! Ja wezmę Mare! Adikorze, ty weź Lou!
Mary poczuła, jak pot spływa jej po twarzy, choć przecież było zimno. Ponter chciał ją zabrać od…
„Nie” — dało o sobie znać jej racjonalne ja, na moment dochodząc do głosu. — „Dziewicy tu nie ma”.
„Ależ jest!” — wyła inna część jej świadomości. — „Jest!”
„Nie, nie. Nie ma Dziewicy. Nie ma…”
Ale była — musiała być! — bo nagle Mary poczuła, jak odrywa się od ziemi, unosi się do góry…
Tylko że to Ponter podniósł ją wysoko, wysoko, sadzając ją sobie na szerokim ramieniu. Przed nimi Bandra rozpychała ludzi na boki, tak jakby byli kręglami, torując im drogę w ludzkim morzu, zmuszając tłum, by się rozstąpił. Ponter parł naprzód, zajmując zwolnioną przez Bandrę przestrzeń, zanim na powrót wypełniła ją ludzka ciżba. Wciąż jeszcze były na placu mniej zatłoczone strefy — tam, gdzie wcześniej pozostawiono wolne korytarze dla służb ratowniczych. Barastka pruła w stronę jednego z nich.
Mary rozejrzała się na boki, próbując odszukać miejsce, gdzie stała Madonna, ale zamiast niej zobaczyła Louise siedzącą na ramionach Adikora. Oboje znajdowali się tuż za nią i Ponterem.
Jakiś oszalały mężczyzna zagrodził im drogę. Zamachnął się na Pontera, który bez trudu zrobił unik. Jednak po chwili pojawił się drugi, wrzeszcząc: „Zgiń, przepadnij, demonie!”
Ponter próbował odeprzeć także jego ataki, ale bezskutecznie. Mary pomyślała, że napastnik zachowuje się jak opętany. Uderzył pięścią w szeroką szczękę Pontera. W końcu neandertalczyk musiał mu oddać. Pchnął otwartą dłonią w jego klatkę piersiową. Nawet w takiej wrzawie Mary usłyszała trzask pękających żeber. Mężczyzna upadł. Tłum szybko wypełnił miejsce, które zrobiła im Bandra. Ludzie zaczęli deptać po leżącym. Ponter w kilka sekund oddalił się stamtąd i Mary już nie widziała, co dalej działo się z tamtym człowiekiem.
Jej pole widzenia podskakiwało gwałtownie z każdym susem Pontera. Nagle kątem oka zauważyła, że gigantyczna kula zaczęła zjeżdżać w dół masztu. Dwumetrowej średnicy sfera pokryta kryształkami była oświetlona od środka i z zewnątrz. Mary wątpiła, czy pozostał ktoś na tyle przytomny, by ręcznie uruchomić mechanizm; musiał być sterowany komputerowo.
Błyski światła. Reflektory. Promienie laserów krzyżujące się na chmurach.
Coraz częstsze krzyki. I strzały. Dźwięk tłuczonego szkła. Wycie alarmów. Koń zrzucający policjanta.
— Maryjo! — zawołała Mary. — Ocal nas!
— Ponterze, uważaj! — dobiegł ich z tyłu głos Adikora.
Mary poczuła, jak Ponter obraca głowę. Parł ku nim jeszcze jeden szaleniec. Ten trzymał w ręku łom. Ponter skierował się w prawo, roztrącając przy tym ludzi, ale unikając ciosu w głowę.
Na szczęście Bandra zawróciła. Chwyciła mężczyznę za nadgarstek i zacisnęła dłoń. I znowu Mary usłyszała chrzęst łamanych kości. Łom z brzdękiem upadł na chodnik.
Mary odwróciła głowę, szukając Madonny. Gigantyczna kula była już niemal na samym dole — a oni już prawie opuszczali Times Square, kierując się na wschód, w stronę 42 ulicy.