— Tak.
Banknot znalazł się na stole, ale w dalszym ciągu nie wypuszczałam go z ręki.
— Kiedy?
— W zeszły wtorek rano.
To by się zgadzało. Podałam starcowi banknot i wyjęłam z kieszeni następny.
— Był sam?
Mój rozmówca oblizał nerwowo wargi.
— Niech no się zastanowię… Nie jestem pewien, ale… Siedział tam. — Wskazał stolik pod przeciwległą ścianą. — Tak, było z nim dwóch gości, a jeden z nich… Właśnie dlatego go zapamiętałem.
— To znaczy dlaczego?
Stary mężczyzna wykonał stary jak świat ruch imitujący liczenie pieniędzy.
— Opowiedz mi o tych dwóch — zażądałam.
— Ten młody, twój facet, był z jednym z tych, no wiesz… Pokazują ich ciągle w telewizji, razem z tymi ich cholernymi drzewami.
Z drzewami?
— Templariusz? — wykrztusiłam ze zdumieniem. Co templariusz mógłby robić w barze na Renesansie? Jeśli chciał załatwić Johnny’ego, to czemu był w swoim płaszczu? Było to tak, jakby klaun uznał za stosowne popełnić morderstwo w cyrkowym kostiumie i uciec nie wzbudzając niczyjego zainteresowania.
— Tak, templariusz. Brązowy płaszcz, taki jakby trochę orientalny.
— Mężczyzna?
— Przecież mówię.
— Możesz opisać go dokładniej?
— Nie bardzo. Po prostu templariusz, i tyle. Wysoki był, sukinkot. Twarzy prawie nie widziałem.
— A ten drugi?
Starzec wzruszył ramionami. Drugi banknot położyłam na stole obok kufla.
— Przyszli razem? — naciskałam. — Wszyscy trzej?
— Nie wiem… Nie pamiętam… Zaraz, zaczekaj! Twój facet i templariusz przyszli pierwsi. Trzeci zjawił się później.
— Opisz go.
Mój rozmówca wezwał kelnera i kazał sobie przynieść trzeciego drinka. Zapłaciłam swoją kartą uniwersalną.
— Taki jak ty — powiedział. — Bardzo podobny.
— Niski? Silne ramiona i nogi? Luzyjczyk?
— Chyba tak. Nigdy tam nie byłem.
— Co jeszcze?
— Łysy — dodał mój rozmówca. — Z takim czymś, co nosiła moja siostrzenica. Koński ogon.
— Może kucyk?
— Może — zgodził się bez oporów i wyciągnął rękę po banknoty.
— Jeszcze kilka pytań. Kłócili się?
— Nie. Chyba nie. Rozmawiali po cichu, chociaż o tej porze jest tu prawie pusto.
— A co to była za pora?
— Rano. Około dziesiątej.
To także zgadzało się z zapisem wydatków.
— Słyszałeś ich rozmowę?
— Nie bardzo.
— Kto najwięcej mówił?
Starzec pociągnął spory łyk i potarł z namysłem czoło.
— Najpierw gadał templariusz, a twój facet odpowiadał na pytania. Wyglądał na zdziwionego.
— Może zdumionego?
— Nie, tylko zdziwionego. Jakby ten w płaszczu powiedział coś, czego się nie spodziewał.
— A kto mówił później? Mój facet?
— Nie, ten z kucykiem. A potem wyszli.
— Wszyscy trzej?
— Nie. Twój facio i kucyk.
— Templariusz został w barze?
— Chyba tak. Nie jestem pewien, bo poszedłem do klozetu. Jak wróciłem, już go nie było.
— Gdzie poszli tamci dwaj?
— Nie wiem, do cholery! Piłem whisky, a nie bawiłem się w jakiegoś pieprzonego szpiega.
Skinęłam głową. Kelner natychmiast podjechał na skrzypiących rolkach, ale odesłałam go machnięciem ręki. Mój rozmówca skrzywił się niechętnie.
— A więc nie pokłócili się przed wyjściem? Nie odniosłeś wrażenia, że jeden z nich zmusił drugiego do opuszczenia lokalu?
— Kto?
— Mój facet i kucyk.
— Nie. Kurwa, zresztą nie wiem. — Popatrzył na banknoty w swojej śniadej od brudu dłoni, na butelki whisky nad barem i chyba nagle uświadomił sobie, że nie dostanie już ode mnie ani jednego, ani drugiego. — A tak w ogóle, to po co mnie o to wypytujesz?
— Szukam tego gościa — wyjaśniłam, po czym rozejrzałam się po wnętrzu lokalu. Przy stolikach siedziało około dwudziestu klientów. Większość wyglądała na mieszkańców najbliższej okolicy. — Myślisz, że ktoś jeszcze mógł go zauważyć? A może zapamiętałeś kogoś, kto wtedy tu był?
— Nie — bąknął. Dopiero teraz zauważyłam, że jego oczy są tego samego koloru co whisky, którą pije. Wstałam i położyłam na stole jeszcze jeden banknot, tym razem dwudziestomarkowy.
— Dzięki, przyjacielu.
— Zawsze do usług, siostro.
Zanim zdążyłam dotrzeć do drzwi, kelner już sunął w jego stronę.
Idąc w kierunku biblioteki, zatrzymałam się na ruchliwym placyku i stałam tam przez jakąś minutę. Wszystko wskazywało na to, że wydarzenia rozegrały się według następującego scenariusza: Johnny spotyka templariusza (albo zostaje przez niego zagadnięty), może w bibliotece, a może poza nią. Idą razem do baru, gdzie coś, co powiedział templariusz, wywołuje zdziwienie Johnny’ego. Pojawia się mężczyzna z kucykiem — prawdopodobnie Luzyjczyk — przyłącza się do rozmowy, wkrótce potem Johnny wraz z nim wychodzi z lokalu. Jakiś czas później Johnny przenosi się na TC2, a później w towarzystwie jeszcze jednej osoby — prawdopodobnie kucyka albo templariusza — udaje się na Madhyę, gdzie ktoś próbuje go zabić. I zabija.
Za dużo luk, za dużo niejasności. W sumie niezbyt imponujące efekty, jak na cały dzień pracy.
Zastanawiałam się właśnie, czy wracać już na Lususa, kiedy mój komlog zaświergotał na zastrzeżonej częstotliwości, którą podałam Johnny’emu.
Mówił szybko, krótkimi zdaniami.
— M. Lamia, proszę, przyjdź szybko. Chyba znowu próbowali mnie zabić.
Koordynaty wskazywały na Wschodni Kopiec Bergsona.
Popędziłam do najbliższego transmitera.
Drzwi do mieszkania Johnny’ego były lekko uchylone. W korytarzu nikogo nie dostrzegłam, z wnętrza nie dobiegały żadne odgłosy. Cokolwiek się stało, władze nie miały jeszcze o tym zielonego pojęcia.
Wyjęłam z kieszeni płaszcza pistolet odziedziczony po tacie i jednym płynnym ruchem wprowadziłam pocisk do komory oraz włączyłam laserowy celownik.
Skoczyłam naprzód nisko pochylona, trzymając oburącz broń, którą kierowałam błyskawicznie to w lewo, to w prawo. Czerwony punkcik tańczył po ciemnych ścianach przedpokoju, przyozdobionych niezbyt gustownymi tapetami. Przedpokój był pusty, podobnie jak salon i pokój telewizyjny.
Johnny leżał na podłodze sypialni z głową opartą o łóżko. Prześcieradło było przesiąknięte krwią. Spróbował podciągnąć się i usiąść prosto, ale bez rezultatu. Przez szparę między krawędzią przesuwanych drzwi a futryną wpadał wiatr, przesycony wonią maszyn i rozgrzanego oleju.
Pośpiesznie sprawdziłam pojedynczą szafę, niewielki hol i kuchnię, po czym wystawiłam głowę na balkon. Znajdowałam się na wysokości co najmniej dwustu metrów na zakrzywionej ścianie Kopca, skąd roztaczała się zapierająca dech w piersi panorama dwudziestokilometrowego pasażu. Sto metrów wyżej zaczynała się plątanina kratownic, oznaczająca bliskość dachu. Wnętrze gigantycznej, zakrytej przestrzeni rozświetlały niezliczone holoreklamy i neony, łącząc się w oddali w jednolitą, rozedrganą elektryczną mgiełkę.
Na ścianie Kopca znajdowały się setki identycznych balkonów, ale wszystkie były puste. Pośrednicy z pewnością zachwalali je jako szczyt luksusu — Bóg wie, ile Johnny musiał za to zapłacić! — choć w gruncie rzeczy były zupełnie niepraktyczne, przez cały czas wystawione na działanie silnych wznoszących prądów powietrza, niosących nie tylko wszechobecny zapach metalu i oleju, ale także mnóstwo pyłu, zanieczyszczeń, a nawet drobniejszych śmieci.